Bartłomiej Pawlak
Będąc któregoś razu na Podhalu, przy kościele w Harklowej, moją uwagę przykuła tabliczka “Szlak gotycki”. Pstryknąłem fotkę na zaś i popedałowaliśmy dalej, jako że celem tamtego wyjazdu była pętla wokół Jeziora Czorsztyńskiego. Po jakimś czasie natknąłem się na owo zdjęcie i po wpisaniu hasła w wyszukiwarkę, okazało się, że istotnie, jest taki szlak na Podhalu. To głównie drewniane kościoły w Łopusznej, Harklowej, Dębnie, Grywałdzie, Łapszach Niżnych i Wyżnych, Trybszu, ale również zamki w Czorsztynie i Niedzicy. Na hasło „gotyk” od razu przed oczami mam krakowski Kościół Mariacki, ceglany, ze strzelistymi wieżami, wąskimi i wysokimi oknami z witrażami, sklepienie przywodzące na myśl granatowe niebo roziskrzone gwiazdami. Takich zabytków na Podhalu nie znajdziemy, ale nie oznacza to, że budowli powstałych w epoce gotyku brak. Są, ale drewniane, piękne kościółki z końca XV wieku. To, że drewniane, nie znaczy, że bez wpływów charakterystycznych dla tego stylu. Bardziej w bryle niż wnętrzach, bo te siłą rzeczy na przestrzeni wieków ulegały przekształceniom w trakcie licznych remontów.
I tak powstał pomysł na spokojną, rodzinną, około 45 kilometrową wycieczkę, z fragmentem Szlaku gotyckiego w Łopusznej, Harklowej oraz Dębnie, charakterystyczną zabudową spiskiej wsi w Nowej Białej, zapierającymi dech w piersiach tatrzańskimi panoramami z Łopusznej i Gronkowa, a na koniec nutką tajemniczości wieczorową porą pośród drzew w Borze na Czerwonem. Jeśli czas pozwoli, w odwodzie miałem jeszcze wizytę w Rezerwacie Przełom Białki i zachód słońca na wieży widokowej przy nowotarskim lotnisku.
Podhale, Podtatrze, Spisz, Orawa, Pieniny przyciągają nas niczym magnes, a ze względu na niewielką odległość od Krakowa, świetne trasy i cudne widoki w miarę regularnie staramy się tam bywać. Poza wakacyjnym szczytem sezonu koncentrującym się głównie nad Jeziorem Czorsztyńskim, to idealna propozycja na jednodniowy rowerowy wypad, szczególnie wiosną lub jesienią. W naszym przypadku była to ostatnia sobota września.
Choć zazwyczaj pakowanie do wyjazdu idzie nam szybko i sprawnie, to tego sobotniego poranka jakoś wybitnie się guzdraliśmy. A to jakoś ciężko było wyjść z pod kołdry, a to śniadanie i poranna kawa się przedłużyły, to znowu pakowanie szło jakoś opornie, a na koniec okazało się, że w elektryku małżonki jest kapeć. W efekcie zamiast o 8:00 wyjechaliśmy przed 11:00. Szczęśliwie na Zakopiance nie było korków więc jechało się płynnie, nie pogłębiając opóźnienia.
Zazwyczaj parkujemy samochód w jednej z dwóch lokalizacji – u zbiegu ul. Sikorskiego i Podtatrzańskiej, ewentualnie na oddalonym o kilkaset metrów parkingu przed Hotelem***Gorce. Tym razem wybór padł na parking przy ścieżce rowerowej VeloDunajec, czyli przy ul. Sikorskiego. Rozpakowujemy rowery z przyczepy, ubieramy kaski, zakładamy plecaki i w drogę, bo pora już późna.
Oczywiście bez obowiązkowego zdjęcia z owieczką przed kładką na Białym Dunajcu nie może się obejść.
Jeśli mówimy już o kładce, to stojąc na niej warto rozejrzeć się dookoła – przed nami klif terasy Białego Dunajca, na górze którego położone jest lotnisko Aeroklubu Nowy Targ. Po prawej stronie, w kierunku południowym na horyzoncie rysują się Tatry, natomiast masyw Turbacza widoczny jest patrząc z kładki na lewo w kierunku północy.
Po przekroczeniu Białego Dunajca mamy możliwość podjazdu w prawo na poziom lotniska lub w lewo za oznakowaniem VeloDunajec. Pętlę mamy tak zaplanowaną, że wybieramy kierunek w lewo i z biegiem rzeki udajemy się w kierunku wylotu z Nowego Targu. Za ul. Waksmundzką jest jeden z moich ulubionych odcinków trasy – mijamy jaz na rzece, po prawej pierwszy MOR, a tuż poniżej miejsce, gdzie wody swe łączą Dunajec i Biały Dunajec.
Rowerowa ścieżka poprowadzona koroną wału, wzdłuż szpaleru drzew, łagodnym łukiem odbija w prawo, omijając nieszczególnej urody plac targowy.
Spokojnie, prawym brzegiem toczymy się do Waksmundu, gdzie przy pomniku upamiętniającym pacyfikację miejscowości w 1943 roku przystajemy na chwilę odpoczynku.
Z ciekawości rzucam okiem na jaz spiętrzający wodę wraz z elektrownią wodną. W międzyczasie, podczas przeglądu prowiantu wychodzi na jaw, że pakując się, mleko do kawy zostawiłem w lodówce. Dzięki podpowiedzi mieszkańców mostem szybko przeskakujemy na drugi brzeg, gdzie w spożywczym uzupełniamy braki. Od Waksmudu do Ostrowska nadal trzymamy się prawego brzegu, gdzie znaki VeloDunajec kierują nas przez most na lewą stronę.
Przed Łopuszną warto na chwilę przystanąć przy drewnianej wiacie MOR Łopuszna, ze względu na jej lokalizację na wysokim brzegu – dzięki temu można się przyglądnąć Dunajcowi, który w tym miejscu skręca omywając brzeg, na którym stoimy.
W Łopusznej zajeżdżamy do centrum miejscowości, żeby zobaczyć pierwszy z mijanych tego dnia kościołów na szlaku Drewnianego Gotyku.
Pochodzący z końca XV wieku, a więc schyłku gotyku kościół w Łopusznej, otoczony kamiennym murem, z zewnątrz niepozorny, podobny do wielu innych drewnianych kościołów kryje w sobie niesamowite wnętrze.
Polichromia patronowa pokrywająca sufit i ściany jest rekonstrukcją tej pochodzącej z XV wieku. Gdzieniegdzie można jeszcze zobaczyć pozostałości oryginalnych malunków, jeśli wie się, gdzie szukać. My akurat mamy szczęście, że tego dnia na miejscu jest bardzo miła Pani Przewodnik, która oprowadza nas po wnętrzu kościoła, przybliżając jego historię, objaśniając ułożenie oraz symbolikę figur i obrazów.
Przy okazji opowiada nam o metodzie malarstwa patronowego oraz wskazuje najciekawsze historycznie elementy kościoła. W XX wieku Podhale dwukrotnie nawiedzała niszczycielska powódź (w 1934 oraz 1997) zagrażająca drewnianej świątyni. Poziom Dunajca dwa razy podnosił się tak dramatycznie, że wody wtargnęły w obejście kościoła – na archiwalnych zdjęciach widać, jak ponad lustro wody wystaje jedynie daszek bramy wjazdowej w ogrodzeniu, a sam kościół stoi w wodzie. Szczęśliwie wytrzymał napór żywiołu, chociaż zniszczenia były spore.
Z Łopuszną związane są nierozerwalnie losy ks. prof. Józefa Tischnera, który tutaj się wychował i spędził młodość, w tutejszym kościele odprawił mszę prymicyjną, a po śmierci spoczął na łopuszniańskim cmentarzu. Obok kościoła znajduje się dwór, którego właścicielami swego czasu była między innymi rodzina Tetmajerów. Obecne we dworze mieści się filia Muzeum Tatrzańskiego, które, jeśli tylko czas pozwoli warto odwiedzić.
Po zakończeniu zwiedzania kościoła w Łopusznej przez most przedostajemy się na lewy brzeg Dunajca i za oznakowaniem szlaku VeloDunajec skręcamy między domy. Zabudowę zostawiamy za sobą, a przed nami długa prosta pomiędzy łąkami. Wystarczy rzut oka przez ramię i panorama Tatr w całej rozciągłości cieszy oczy. Na końcu łąk, pod lasem droga robi skręt w prawo pod kątem prostym otaczając kolejne miejsce odpoczynku – MOR Harklowa, w standardzie znanym wszystkim małopolskim cyklistom (wiata ze stołem, stojaki na rowery, plansza informacyjna, kosze do segregacji odpadów, stacja serwisowa oraz toaleta).
Z MOR-u do samej Harklowej jest całkiem blisko – raptem trzeba przejechać przez płytki strumyczek przecinający szlak, kawalątek wzdłuż rzeki, po czym mostem wrócić na prawy brzeg i już. Zanim wjedziemy do miejscowości warto przystanąć na moście i spojrzeć w dół w wartki nurt rzeki.
Na ostrogach filarów nierzadko można zobaczyć zgromadzone sterty gałęzi, konarów, a czasami nawet pnie drzew naniesione wysokimi wodami Dunajca. Świadczy to o sile i niszczycielskiej mocy wzburzonej wody.
W Harklowej zatrzymujemy się przy drewnianym kościele, kolejnej z gotyckich, drewnianych świątyń tego dnia.
Niestety nie napotykamy tutaj przewodniczki, więc samodzielnie obchodzimy teren kościoła ogrodzony niewysokim murkiem, z bramami nakrytymi cebulastymi dachami pokrytymi gontem. Powstanie kościoła podobnie jak i tego z Łopusznej datowane jest na koniec XV wieku, a zatem również gotyk. Całą budowlę otaczają podcienia w dolnej części ścian zwane sobotami.
Drzwi wejściowe są otwarte, więc udaje nam się poprzez kratę zaglądnąć do wnętrza. A we wnętrzu można się doszukać pozostałości gotyckiego wystroju w postaci dwóch portali i pozostałości patronowych polichromii, jak głosi tablica informacyjna.
Z Harklowej jedziemy w kierunku Dębna, cały czas w towarzystwie Dunajca, który szumi, bulgoce, czasami pomrukuje swoimi wodami. Zaraz za boiskiem klubu LKS Bór Dębno stajemy na łyk picia i przekąskę na MOR-ze Dębno.
To miejsce odpoczynku jest odmienne od mijanego uprzednio, gdyż wykończone jest drewnianymi elementami z motywami góralskimi. MOR-y w takim wykończeniu można wielokrotnie napotkać robiąc pętlę wokół Jeziora Czorsztyńskiego. Po krótkim postoju czeka nas jeszcze fragment trasy poprowadzony koroną wału przeciwpowodziowego pośród szpaleru biało-czerwonych barierek. Wygląda to iście patriotycznie. Na końcu tegoż szpaleru szlak rozwidla się, dając możliwość podążania południowym lub północnym brzegiem Jeziora Czorsztyńskiego.
My wybieramy kierunek w prawo, czyli właściwy przebieg VeloDunajec, który jednak po krótkiej chwili opuszczamy kierując się do centrum miejscowości. Naszym celem jest oczywiście wpisany na Listę Dziedzictwa Narodowego UNESCO drewniany kościół w Dębnie Podhalańskim, trzeci z zaplanowanych do odwiedzenia gotyckich, drewnianych kościołów.
Przed kościołem mijamy się ze sporą grupą turystów, która wsiada właśnie do autokaru, więc mamy nadzieję na spokojne zwiedzenie zabytkowej świątyni. Niestety, nadzieje okazały się płonne, bo do zwiedzania nie doszło. Trafiliśmy na porę sprzątania i w niezbyt miły sposób dano nam do zrozumienia, że z rowerami za bramę się nie wchodzi, a na zaglądnięcie do wnętrza ostatecznie straciliśmy nadzieję patrząc na odprawę niczym posłów greckich dwójki turystów chcących wejść do kościoła.
Skoro tak się sprawy miały, to nic wam nie opowiemy o tym kościółku, zainteresowani muszą sami poszperać w internecie. Cóż zostało uczynić? Strzepnęliśmy kurz z naszych butów i pojechaliśmy dalej.
Ulicami Szkolną, a następnie Polną opuszczamy Dębno. Po chwili z asfaltowej drogi zbaczamy na prawo i polną, ale przyzwoitą drogą pośród pól zmierzamy w kierunku Nowej Białej. Przed nami coraz wyraźnej rysują się Tatry.
Przy drodze znajdujemy dorodne muchomorki z czerwonymi kapeluszami w białe cętki – wypisz wymaluj niczym z ilustracji do bajki.
Gdzieś przy drodze, między drzewami, znajdujemy zaciszną łączkę, na której rozbijamy się na popas. Łąka zaczyna pachnieć popołudniową rosą, wrzątek na kuchence bulgoce wesoło, z lekka śmierdzi denaturat, który rozlał się podczas wlewania do palnika.
To wszystko składa się na niepowtarzalną atmosferę obiadu przygotowywanego w plenerze, zupka z proszku smakuje wybornie niczym z wykwintnej restauracji, a kawa lepiej niż we włoskiej kafejce. Jako że niezbyt wcześnie wystartowaliśmy, a i końcem września dzień jest zauważalnie krótszy, to słońce chowające się za koronami drzew wyraźnie daje do zrozumienia, że czas kończyć sjestę i kręcić dalej, jeśli chcemy wrócić na parking przed zmrokiem.
Do Nowej Białej mamy jakieś 3 km – trochę lasem, resztę między polami po otwartym terenie z coraz lepszym widokiem na Tatry.
Zanim skierujemy się na Gronków postanawiamy jeszcze lekko zboczyć ze szlaku i zobaczyć urokliwy przełom rzeki Białki.
Przez centrum Nowej Białej ulicami św. Floriana i Obłazową wyjeżdżamy z miejscowości w kierunku na Białkę Tatrzańską. Uwagę zwraca specyficzna zabudowa wsi skoncentrowana wzdłuż równoległych ulic, domy są ustawione frontami do nich, stykają się ze sobą ścianami szczytowymi, a za domami rozciągają się długie działki z zabudowaniami gospodarskimi – polecam zobaczyć na zdjęcie satelitarne na Google Maps. Nowa Biała to wieś leżąca na Spiszu, który od Orawy oddziela właśnie rzeka Białka, ale jako że od każdej reguły jest wyjątek, to mimo że Nowa Biała leży na jej lewym brzegu (czyli w zasadzie po orawskiej stronie) to zalicza się nadal do Spisza, a to za przyczyną historycznego przebiegu koryta rzeki i jednocześnie granicy z Węgrami.
Z centrum Nowej Białej do Rezerwatu Przełom Białki jest raptem około 2 km, więc bezwzględnie warto jest nadłożyć drogi, by go odwiedzić. Przy położonym po lewej stronie parkingu zjeżdżamy w leśną dróżkę, która wyprowadza nas wprost nad brzeg rzeki Białki. W miejscu tym meandruje ona pomiędzy dwiema skałami położonymi na przeciwległych jej brzegach – Kramnicą na prawym i Obłazową na lewym. Krajobraz zdaje się być sielski, może nawet senny w promieniach popołudniowego, jesiennego słońca, ale sytuacja zmienia się diametralne wraz z większymi opadami deszczu. Wtedy Białka ukazuje swoje drugie oblicze, groźne i nieprzewidywalne, zmieniając wielokrotnie swój bieg w korycie. Świadczą o tym wielkie kamieniste łachy w zakolach rzeki.
Gdy już nasyciliśmy oczy cudnymi widokami, wracamy z powrotem do Nowej Białej i w centrum, przy kościele wjeżdżamy na Historyczno-Kulturowo-Przyrodniczy Szlak Wokół Tatr. Asfaltowa wstęga drogi prowadzi nas pomiędzy polami i łąkami do Gronkowa. Mijamy stada krów zganiane z pastwisk do obory na wieczorne dojenie. Młodzież trochę kręci nosem na roztaczające się aromaty, ale po chwili w nozdrza uderza nas zgoła inny zapach. To wieczorna wilgoć w postaci rosy osiadającej na łąkach, zapach zaoranej ziemi i ściernisk czekających jeszcze na orkę mieszają się w powietrzu.
Słońce wiszące tuż nad horyzontem wyostrza kontury Tatr, wyciąga światła i cienie na grzbietach i w żlebach, a masyw górski wydaje się bliski niczym na wyciągnięcie ręki. Po minięciu zalesionego pagórka o nazwie Skałka Cisowa dla bezpieczeństwa zaświecamy lampki w naszych rowerach. Przepustem pod główną drogą prowadzącą do Białki Tatrzańskiej przedostajemy się na jej drugą stronę. Nowy Targ mamy tuż przed sobą w zasięgu wzroku, ale droga niespodziewanie odbija na lewo w kierunku Szaflar zmieniając nawierzchnię na szutrową. W ten oto sposób, od południowej strony, wjeżdżamy do Boru na Czerwonem.
Ostatni odcinek trasy przez około 6 km wiedzie leśnymi, gładkimi dróżkami coraz ciemniejszego boru, by na samym końcu wyprowadzić nas na jego skraj, na wprost nowotarskiego lotniska. Koniecznie chcieliśmy zdążyć na zachód słońca na wieży widokowej i łudząc się nadzieją, że się uda w kompletnym mroku rozświetlanym tylko naszymi lampkami pokonujemy ostatnie 300 metrów leśną ścieżką i drewnianym trotuarem pomiędzy drzewami.
Wbiegamy na platformę – niestety za późno. Słońce całkowicie już skryło się za horyzontem, ale ostatnie jego promienie gasły właśnie na tatrzańskich szczytach fundując nam niezapomniany widok. Jeszcze tylko kilka zdjęć, jakiś kadr filmu i… światło zgasło.
Teraz ciemną drogą przez las zostało nam wrócić na skraj lotniska, zjechać z klifu na kładkę nad Dunajcem, którą w południe zmierzaliśmy w przeciwną stronę i zakończyć wyprawę na parkingu. Na koniec, już w kompletnych ciemnościach, trzeba tylko zapakować rowery na przyczepę, ekwipunek do bagażnika i wrócić do Krakowa.
Można powiedzieć, skoro tak późno zebraliśmy się do wyjazdu, to trzeba było odpuścić, przełożyć wycieczkę na inny termin. Można było, zdecydowanie wolę wczesne wyjazdy, żeby bez presji czasu mieć cały dzień na wycieczkę, ale z drugiej strony, gdybym posłuchał wewnętrznego głosu rozsądku ominęłoby nas wiele smaczków tej wyprawy – jazda po zachodzie słońca, promienie słoneczne grające na tatrzańskich szczytach, zapachy wieczornego powietrza przepojonego aromatami jesieni. Czasami trzeba machnąć ręką na harmonogram i plany, dać się ponieść radości z jazdy, ładnej pogody i widoków, stanąć, popatrzeć, opartym o drzewo posmakować kawy, leżąc na kocu popatrzeć w niebo – najwyżej nie odhaczymy wszystkiego co zapisaliśmy sobie na liście, ale czy to źle?
Wcześniejsze relacje z naszych wizyt na Podhalu znajdziecie tutaj:
MISJA SPECJALNA – ROZPOZNANIE NA PODHALU
Z NOWEGO DO NOWEGO, CZYLI WŁOSKI NA SZTORC
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ