Szyszkodar
Według chińskiej tradycji Smok ma dziewięciu synów. Jednym z nich jest 龙龟 – Long Gui, dosłownie Smoczy Żółw, który symbolizuje odwagę, determinację, płodność, długowieczność, siłę, sukces i wsparcie. Kiedy pomykałem sobie przez kraj wypożyczonym mi przez Zarząd Transportu Publicznego w Krakowie jednośladem typu Long John pomyślałem, że osiągający przeciętną prędkość dwunastu kilometrów na godzinę, z wielką skrzynią transportową, uparcie przemierzający nawet piaszczyste, polne drogi i mordercze przewyższenia rower jest trochę takim synem Smoka Wawelskiego, Niezwyciężonym Żółwiem Long Gui.
Zainteresowanie rowerami transportowymi zaczęło się u mnie, kiedy mój dobry kumpel Maciek otwierał w Krakowie swoją pierwszą knajpkę z bułeczkami Bao Dao. Powiedział mi wtedy, że myśli o kupnie jakiegoś małego samochodu dostawczego i zacząłem go podpuszczać, że może jednak rower cargo? Pomyślałem, że byłaby to fajna okazja, żeby takim pojeździć i porozwozić towar. Wydawała mi się to dużo tańsza inwestycja, skrzynię na takiej maszynie można okleić reklamami restauracji i byłem przekonany, że zwracałaby na siebie dużo więcej uwagi niż zwykły samochód, a poza tym to wspaniały sposób na ograniczanie emisji gazów cieplarnianych do atmosfery. Ostatecznie codzienne wyzwania z jakimi mierzą się ludzie w zwariowanej branży gastro i szara rzeczywistość sprawiły, że nie udało się tego roweru ogarnąć, ale właśnie wtedy wyszukałem informację, która jeszcze trochę musiała poczekać, że Zarząd Transportu Publicznego w Krakowie wypożycza za free cargo dla przedsiębiorców.
Jakiś czas później przeczytałem artykuł, iż firma dostawcza Ziegler stworzyła rower, który ma 6 metrów długości i ładowność do 500 kilogramów! Redaktor polemizował w nim z ogólnymi założeniami, którymi chwaliła się firma, że za duży, żeby radzić sobie z korkami w mieście, że 25 przystanków na 2 godziny to optymistyczna wersja, bo wychodziłoby, że na każdym przystanku jest tylko 5 minut na rozładunek i że co w ogóle taki Behemot mógłby rozwozić, po czym podsumował swoją pracę stwierdzeniem, że nie ma się co dużo zastanawiać, bo takie rowery i tak na razie będę jeździć tylko po centrum Brukseli i jeszcze dużo wody w Wiśle upłynie, zanim zobaczymy je u siebie. Wzburzyło to we mnie krew i pomyślałem, co ten gościu wie? Dla mnie ten rower jest piękny, poza tym jeśli chcemy poradzić sobie z kryzysem klimatycznym to musimy próbować szalonych rozwiązań, które może w tym momencie wydają się nieopłacalne, albo nie do końca rozsądne. Jeśli zostaniemy przy obecnych, nasza sytuacja będzie się jedynie pogarszać i skończymy wiadomo gdzie.
Wyobraźnia pobudziła się wzburzoną krwią, która napłynęła do mózgu i widziałem ten rower jako takiego ekologicznego tira, a tiry jeżdżą przecież z kraju do kraju. Napisałem więc maila do firmy Ziegler, że chciałbym przeprowadzić artystyczny performance i przejechać załadowanym do pełna sześciometrowym rowerem z Brukseli do Krakowa. Podczas internetowego happeningu ludzie mieliby zgłaszać się z rzeczami, które chcieliby mieć w ten sposób przetransportowane. Kolejnego maila wystosowałem do działu kultury Red Bull wyjaśniając, że skoro Coca-Cola ma słynne, czerwone ciężarówki to Reb Bull, który znany jest ze wspierania różnych, szalonych inicjatyw sportowych powinien mieć swoje rowerowe tiry cargo i chętnie takim przejechałbym z Belgii do Polski, żeby pobudzić ludzką wyobraźnię. Moja zapędziła się już w tak nieokiełznane rewiry, że w ramach swojego performance’u byłem gotów organizować zbiórkę internetową, żeby założyć firmę o nazwie „Wkrótce Jedyna Słuszna Firma Transportowa”. Skoro słynni artyści koncepcyjni Marina Abramovic i Ulay mogli przemierzać z dwóch przeciwnych krańców Mur Chiński, żeby ostatecznie, w imię miłości spotkać się w połowie, to ja dla Planety mogę przewieźć dobra rowerem transportowym z kraju do kraju.
Maile jednak pozostały bez odpowiedzi, a moje plany co do rowerów transportowych w zawieszeniu.
W połowie lutego wydarzyła się jednak taka historia. Robert Sudół, mieszkający w Warszawie, tłumacz literatury anglojęzycznej, a prywatnie przyjaciel Antoniego, który prowadzi w Krakowie popularny Antykwariat Abecadło i z którym ja też parę miesięcy wcześniej się zaprzyjaźniłem postanowił pięć kartonów książek podarować swojemu koledze, do antykwariatu. Ze względu na swoją pracę zbiory ma nieustannie rosnące, wprost przeciwnie do miejsca w mieszkaniu, także było to zupełnie zrozumiałe. Przed nadaniem zapytał go jednak, czy może ten ma kogoś w Warszawie, kto akurat jedzie do Krakowa i mógłby je wziąć ze sobą. Antoni zapytał na Facebooku, ja to przeczytałem i mówię do niego „a może pojechałbym po nie rowerem cargo? Byłaby to fajna promocja rowerów transportowych i miłości do książek w jednym”. Moje cotygodniowe rozwożenie książek Tęczową Strzałą z Książkodzielni do budek na książki w Ogrodach Krakowian stało się przecież całkiem lubiane i popularne, więc taka podróż tym bardziej powinna sporo ludzi oczarować.
Po akcji z zamiarem rozwożenia bułeczek Bao Dao, o której pisałem na początku, miałem mocny kontakt do Zarządu Transportu Publicznego i postanowiłem go teraz wykorzystać. Wysłałem maila i na drugi dzień dostałem odpowiedź, że to bardzo ciekawa inicjatywa i że skontaktuje się ze mną ktoś z działu mobilności aktywnej. Pani Małgosia zadzwoniła jeszcze tego samego dnia. Wyjaśniła, że ich program przewiduje, korzystanie z rowerów na terenie Krakowa, ale żeby pomóc mi zrealizować mój plan sporządzą aneks do umowy. Była też trochę zaniepokojona i próbowała mi wyjaśnić, że te rowery ze skrzyniami, które posiadają, nie mają wspomagania. Ja na to, że to nawet lepiej, że wierzę w siłę mięśni i że nie chcę prądu, bo w Polsce i tak robi się go jeszcze w przeważającej mierze spalając węgiel.
Kiedy rozmawiałem z kilkoma bliskimi osobami przed wyjazdem, odradzali mi tę wyprawę. Mówili, że to nie czas, że jest zima, nad Polską przechodziły właśnie straszliwe wichury, żebym poczekał sobie do lata i wtedy pojechał jak będzie ciepło i dni będą dłuższe. Mi jednak zależało, żeby pokazać, że rowerami transportowymi da się przewozić dobra z miasta do miasta, a jeśli tak, to musi być to wykonalne, w różnych warunkach pogodowych.
Po rozmowach z osobami z ZTP wychodziło, że będę mógł odebrać swojego Smoczego Żółwia w poniedziałek. W ten dzień mam terapię, z której ciężko mi rezygnować, dlatego myślałem, że dobrze się składa, bo jak odbiorę rower w poniedziałek to będę mógł wyjechać we wtorek wcześnie rano, wrócić na weekend i zamknąć sprawę w tydzień. Dzięki doświadczeniom z wrześniowej wycieczki do Sanoka, założyłem sobie, że najlepiej będzie rozłożyć wyprawę na cztery dni, ale mieć w zapasie ten jeden, czy dwa dodatkowe na trudniejszy powrót. W pierwszy chciałem dojechać do miejscowości Końskie, około 160 kilometrów od Krakowa. W drugi do Warszawy, odebrać książki od Roberta i uczcić przyjazd kolacją w nowo otwartym Bao Dao, razem z Michałem i Bartkiem, z którymi też się znam i którzy prowadzą te lokale w stolicy. Wiozłem nawet ze sobą figurkę Long Gui w prezencie dla chłopaków, na szczęście i żeby interesy przebiegały im pomyślnie.
Powrót miał być po śladach. Nie chciałem planować innej trasy krajoznawczej, bo symulując pracę ekologicznego tirowca czynnik rutyny i monotonność odtwarzania tej samej trasy wydał mi się pożądany. W poniedziałek pan Artur z działu mobilności aktywnej, zadzwonił i poprosił, żebym jednak odebrał rower we wtorek, po dziesiątej. Byłoby już za późno, żeby wyjechać na trasę, także po odebraniu podjechałem tylko do Antoniego, na ulicę Kościuszki 18 zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie przed antykwariatem, a potem pomknąłem do swojej Szyszchałupki zamontować uchwyt do trzymania telefonu, dodatkowe, mocniejsze oświetlenie i wyregulować siodełko.
W środę wstałem odrobinę przed wschodem słońca. Od rana intensywnie lał deszcz ze śniegiem, ale póki co pomyślałem jedynie, że wszystko jest lepsze od tych szalonych, anomalnych wichur, które od tygodnia gnębiły całą Europę. Zjadłem szybkie śniadanie, pożegnałem się z moimi trzema kotami i podekscytowany wyruszyłem w drogę. Mieszkam niedaleko Zajezdni Mały Płaszów, więc przez Osiedle Lipska, a potem Myśliwską skróciłem sobie drogę skręcając w Lasówkę i Koszykarską dojeżdżając do Nowohuckiej. Potem, przy M1 odbiłem w prawo, na aleję Pokoju i jechałem cały czas do góry, aż na Mistrzejowice, ciągle po ścieżce rowerowej. Przy szpitalu Rydygiera pomyślałem, że jestem już kompletnie przemoczony. Nawigacja Google sugerowała, żebym przejechał przez ogródki działkowe i zatrzymałem się, bo nie mogłem znaleźć tej drogi. Deszcz lał intensywnie i zalewał mi telefon, a do tego wszystkiego od zimna i wilgoci strasznie ciekło mi z nosa. Miałem co prawda zapakowaną ze sobą całą rolkę papierowych ręczników, ale były schowane w skrzyni. Jest to coś, czego nie przemyślałem rzucając się w wir swojej szalonej przygody. Wyprawa miała potrwać kilka dni i jak normalnie pakuję się do sakw to tutaj musiałem wrzucić wszystko do skrzyni. Bałem się, że jeśli wezmę za dużo, nie zmieszczą mi się wszystkie kartony z książkami i zostanę skrytykowany przez malkontentów po powrocie, przez co wziąłem za mało ciepłych ubrań. W ogóle bałem się, że książki się nie zmieszczą, bo nie znałem ich rozmiarów, a do Książkodzielni zwoziłem nieraz BARDZO duże pudła.
Pomyślałem wtedy, że taki rower dla eko-tirowca powinien mieć jeszcze jakiś mniejszy bagażnik z tyłu na rzeczy podróżne i prowiant. Przy Zbiorniku Wodnym Zesławice zrobiłem zdjęcie z poranną panoramą, a chwilę potem wyjeżdżałem już z Krakowa.
Przewyższeń było sporo, więc szybko uznałem, że lepiej rozłożyć sobie siły na więcej dni i nie cisnąć jak wariat pod każdą górkę, tylko czasem rower prowadzić. Póki co nie martwiło mnie to, bo często zdarzała się część wyznaczona dla rowerzystów, a jak jej nie było to ruch na lokalnych dróżkach był znikomy i nie myślałem jeszcze o zagrożeniach. Dojeżdżając do Słomnik pomyślałem sobie nawet, że jak cała droga do Warszawy będzie tak wyglądać to niepotrzebne były jakiekolwiek wcześniejsze obawy. Jechało mi się naprawdę dobrze. W międzyczasie, poranna ulewa ustała i na przemian pojawiało się pełne słońce, albo przelotne śnieżyce przywiewane przez silny już teraz wiatr. Tak jak pogodą, tak miotało moimi emocjami, od radości z jazdy i widoku polskich krajobrazów niczym na obrazach Jacka Malczewskiego, po frustracje, smutek i strach czy się uda wywołane przez zimno przeszywające do szpiku kości.
Po drodze dostawałem podbudowujące smsy od pana Artura z Zarządu Transportu Publicznego, z którym zdążyłem się zakolegować, że cały dział mobilności aktywnej i nie tylko przeżywa moją wyprawę, żebym informował ich o wszystkim i nie poddawał się. Było to bardzo miłe. Rzadko się zdarza, w dzisiejszych czasach, żeby udało się oczarować i przykuć uwagę społeczeństwa na dłużej. Tak żeby wspólnie przeżywali losy bożego szaleńca realizującego odrealnioną misję, pozornie mającą sens tylko dla niego, ale w rzeczywistości chwytającą za serca wszystkich. W latach dziewięćdziesiątych siedemdziesięcioletni Alvin Straigh przemierzył kosiarką do trawy ponad 240 mil ze stanu Iowa do Wisconsin, żeby odwiedzić chorego brata. W pierwszej połowie lat dwutysięcznych Gary Faulkner, próbował najpierw żaglówką, a potem na lotni dostać się ze Stanów Zjednoczonych do Pakistanu, żeby schwytać Osamę Bin Ladena. Obydwie te historie oczarowały społeczeństwo amerykańskie na tyle, że żyli nimi miesiącami i zostały one nawet zekranizowane. Chciałem, żeby mój artystyczny popis eko-tirowca, był właśnie taką pozytywną historią współczesnego błędnego rycerza, niczym wyciągniętą ze stronić powieści Miguela Cervantesa.
Problemy zaczęły się jak w Miechowie nawigacja wyprowadziła mnie na krajową siódemkę. Na początku nie przejąłem się tym bardzo, bo myślałem, że to będzie kilometr, max trzy, ale patrząc na telefon wyglądało jakby chciał, żebym jechał nią ponad 20, aż za Wodzisław!? Zjechałem na pas serwisowy i jak już sobie nawarzyłem tego piwa to teraz mknąłem do przodu. Jakiś tir wyprzedzając mnie zatrąbił, ale chyba nie z niezadowolenia, że się tu przyplątałem? Pomyślałem, że my tirowcy, transportowe wagabundy, właśnie tak się pozdrawiamy, co nie?
Jeszcze sobie żartuję, ale ten kawałek szybko zaczął zamieniać się w koszmar! Silny boczny wiatr zwiewał mnie z drogi, a ziarnisty śnieg kłuł w skórę. Przewyższenia przed Książem Wielkim robiły się coraz większe i coraz dłuższe, a pas serwisowy dawno się skończył, więc zmuszony byłem prowadzić Long Gui poboczem, grzęznąć w nieuklepanym szutrze i odgradzając się od piratów drogowych rowerem. Siódemka naturalnie przechodzi w drogę szybkiego ruchu S7, dlatego wszystkie samochody czuły się jakby były na autostradzie. Pędziły jak szalone w ogóle nie zwracając uwagi na błędnego rycerza na Smoczym Żółwiu. Porywisty wiatr rozpruwany przez wyprzedzające mnie z zawrotną prędkością ciężarówki szarpał mną, ciskał i gnębił jak klasowy osiłek, który z jakiegoś powodu sobie mnie upatrzył i nie dawał mi spokoju. Jeszcze nie zdążyłem otrząsnąć się z jednego ciosu, kiedy zdarzał się następny i następny. Zwiewało mi czapkę, dredy z pleców ciskało mi na oczy, z nosa ciekło jak diabli i nie było możliwości go teraz wytrzeć, a przy tym wszystkim musiałem stabilizować kierownicę, żeby nie spaść z drogi do rowu. To było straszne! Tiry i ciężarówki tak jak wiatraki Don Kichota stały się przerażającymi, złośliwymi olbrzymami. Później, już na spokojnie zdałem sobie sprawę, że może nawigacja prowadziła mnie tą trasą, bo oprócz pasa serwisowego, zdarzały się wzdłuż głównej drogi takie mniejsze dróżki dojazdowe do pól, albo domów, które były oddzielone od pasa dla samochodów rowem retencyjnym? Tylko że te dróżki były w ogóle nie oznaczone i jak przegapiłem zjazd to później musiałbym przepchać rower przez rów, żeby się na takiej znaleźć, poza tym też nie miałem pojęcia, czy one będą wlatywać z powrotem na drogę główną, czy nie. Czasem było tak, że nagle się kończyły i zaczynały po drugiej strony drogi, ale przejść z jednej na drugą stronę nie było. Kawałek przed miejscowością Moczydło, patrzyłem jak przydrożne bilbordy zamieniają się w powyginane żagle, a lokalne pogotowie energetyczne naprawia pozrywane kable wysokiego napięcia. Wiatr stawał się coraz silniejszy, dlatego robiąc nieplanowaną przerwę i chroniąc się przed nim w lesie stwierdziłem, że dalej tak nie może być, muszę stąd uciekać i szukać jakiegoś objazdu.
Zaraz za lasem było odbicie w prawo, na Starą Wieś. Postanowiłem z niego skorzystać. Ustawiłem nawigację na Niegosławice. Pomyślałem, że jak się tam dostanę, to potem droga 768 powinna być spokojniejsza i będę mógł nią dojechać do Jędrzejowa, a potem drogą 728 dalej do Końskich.
Trasa szybko zmieniła się z asfaltowej w polną, a potem w piaszczystą, leśną ścieżkę. Wszystko było rozmokłe od deszczu i śniegu, także znów zmuszony byłem pchać rower, przy okazji podziwiając świeże buchtowiska i skamląc pod nosem, żeby mnie jeszcze teraz jakieś dziki, czy łosie nie do*#$@ły. Za lasem znów pola. Rozejrzałem się wkoło i na bezkresnej panoramie nie było żywego ducha. To był dobry moment, żeby załatwić swoją sprawę, która jadąc od Krakowa w przemokniętym ubraniu stała się już bardzo nagląca. Niby prosta rzecz, ale po pierwsze przy takim silnym wietrze zanim przejdzie się do czynu naprawdę dobrze jest poświęcić chwilę, aby upewnić się, z której strony wieje, a po drugie mój „long gui” od siedzenia przez kilka godzin na siodełku, zmarznięty i przemoczony, jak to żółw schował głowę głęboko do skorupy, smoczy to on na pewno teraz nie był i ledwo go znalazłem.
W końcu udało mi się dotrzeć na drogę 768, ale przez awaryjny objazd straciłem prawie dwie godziny i kiedy wjeżdżałem do Jędrzejowa była już siedemnasta. Nagle, bardzo szybko zaczęło się ściemniać. Lampka rowerowa migała, że jest na wyczerpaniu. Wiedziałem, że jeśli nie zacznę szukać noclegu teraz, to kolejny będzie za jakieś 25 kilometrów. Byłem pewien, że tyle już dziś nie przejadę, a już na pewno nie po ciemku. Tutaj natrafiłem na kolejne, przykre zaskoczenie, bo z noclegami kiepsko. Jedyne miejsce, jakie zgodziło się mnie przyjąć kosztowało 130 złotych, ale nie byłem w pozycji do negocjacji, także wziąłem w ciemno. Przyznam się, że byłem zdruzgotany. Moja wyprawa coraz mniej przypominała tę z książki o Don Kichocie, a coraz bardziej podyktowaną obłędem i żądzą chwały wyprawę Kapitana Waltona, który ryzykując życie swoje i swojej załogi pragnął stać się dobroczyńcą ludzkości odkrywając drogę na biegun północny. Niedaleko koła podbiegunowego natknął się na skrajnie wycieńczonego Doktora Wiktora Frankensteina, który ostrzegł go, żeby jego pragnienie nie stało się czymś, co jak wąż zatruje jadem. Telefon się urywał. Dostawałem wiadomości z Krakowa od taty, od redaktora naczelnego Wiatru W Szprychach Bartka, od Antoniego, od pana Artura, od mojego brata i jeszcze od kilku innych osób. Wszyscy pytali jak tam. Starałem się jeszcze zachować pozory i nie zdradzać swoich obaw, ale wychodziło, że byłem jedynie 90 kilometrów od Krakowa. W takim tempie zejdzie mi trzy, albo i cztery dni do Warszawy. Tam nie wiedziałem, czy wszystkie książki zmieszczą mi się do paki, a nawet jeśli, to czy powrót z nimi w takich warunkach będzie możliwy? Dalej, cztery, albo i pięć dni na powrót, a noclegi po drodze zapowiadają się w granicach 100/150 złotych plus prowiant. Martwiłem się, o rosnące koszty wyprawy, że będę musiał zrezygnować z poniedziałkowej terapii i zacząłem też tęsknić za moimi kotami. Postanowiłem, że spróbuję się rozgrzać pod prysznicem, żeby nabrać optymizmu, ale woda w hotelu nie była za ciepła i po wyjściu z kabiny wyziębionym organizmem zaczęły szarpać dreszcze. To przelało czarę goryczy. Zadzwoniłem do Marcina, kolegi, który pracuje w firmie nagłośnieniowej. Wiedziałem, że ma duży samochód i za przysłowiową flaszkę mógłby mnie zwieźć do Krakowa. Niestety, jechał akurat montować scenę na jakąś imprezę do Rzeszowa i nie dał rady mi pomóc. Pełen obaw próbowałem poczytać trochę książkę, żeby się wyciszyć i zasnąć.
Rano było już lepiej. Rozpogodziło się i przywitało mnie pełne słońce. Jedyne co, to ten diabelski wiatr nie ustępował. Wiedziałem, że wyprawą żyje już sporo osób i bardzo nie chciałem ich zawieść, więc postanowiłem jeszcze powalczyć. Po sytym śniadaniu, które przygotowała dla mnie bardzo miła i troskliwa pani z recepcji wyruszyłem w dalszą trasę. Ta droga 728 była w trochę lepszym stanie niż wczorajsza 768, ale niestety tak samo wąziutka, bez pobocza, a lokalne samochody i ciężarówki w ogóle nie zważały na ograniczenia prędkości. Jedna w pewnym momencie pędząc, dosłownie zdmuchnęła mnie z drogi i wylądowałem w rowie! Z bólem serca stwierdziłem, że dalsza trasa jest zbyt niebezpieczna i postanowiłem zawrócić. Wiatr dął jak szalony, wiedziałem że Świętokrzyskie to przecież jeszcze większe góry niż wczoraj… Uznałem, że lepiej wrócić do Krakowa, póki jeszcze mogę dojechać o własnych siłach, aniżeli znaleźć się w Warszawie z rowerem pełnym książek i oczekiwać, żeby ktoś mnie ratował z bałaganu, który sam zrobiłem. To był dziwny dzień. Zauważyłem, że na stacjach benzynowych zaczynają ustawiać się coraz dłuższe kolejki samochodów. Na jednej trafiłem nawet na dobrego Samarytanina. Zainteresował się mną pan w wieku może mojego taty. Miał takiego dostawczego citroena i jechał pustym przebiegiem do Krakowa, więc dogadaliśmy się, żeby mnie wziął ze sobą. Jadąc do domu nie chciało się zbytnio gadać. Słuchaliśmy radia, z którego docierały do nas informacje o sytuacji na Ukrainie. Dzień później wybuchła już regularna wojna. Kiedy wróciłem do domu było jeszcze na tyle wcześnie, że zadzwoniłem do Roberta. Opowiedziałem mu jaka jest sytuacja i zapytałem, czy mogę przyjechać dziś samochodem. Honor nie pozwalał mi teraz, żeby ktoś inny przywiózł te książki z Warszawy, a koszty paliwa tak czy siak będą dużo mniejsze niż noclegi i prowiant, na które musiałbym się zdecydować kontynuując przygodę Smoczym Żółwiem. Wsiadłem do swojego Szyszautka i u Roberta byłem jeszcze tego samego dnia, o 17.00.
Wcześniejsze obawy co do wielkości kartonów były niepotrzebne, bo okazało się, że weszłyby idealnie do rowerowej skrzyni, nawet z bagażem, który miałem ze sobą. Odkrycie to miało słodko-gorzki smak. Miotały mną emocje i myśli, czy dobrze zrobiłem, że tak wcześnie zrezygnowałem. Robert na pocieszenie podarował mi w prezencie swoje tłumaczenie Folwarku Zwierzęcego Georgea Orwell’a, które poprosiłem, żeby dla mnie podpisał.
Z powrotem w Krakowie dałem sobie jeden dzień na wylanie łez i żałobę po nieudanej wyprawie, a potem, żeby nie żywić urazy do Smoczego Żółwia, z którym mimo wszystko bardzo się zżyłem i którym jeździło mi się świetnie, oraz żeby zakończyć swoją przygodę optymistycznym akcentem postanowiłem, pojechać do Książkodzielni, gdzie załadowałem całą skrzynię książkami. Rozwiozłem je do budek na książki w Ogrodach Krakowian. Za jednym razem udało mi się odwiedzić Kącik Czytelniczy Szewczyka Dratewki, Ogród Artystyczny, Literacki, Leśny, Relaksacyjny i Ptasi. Akcja bardzo się spodobała w mediach społecznościowych.
Zadzwoniłem też do Maćka z Bao Dao. Umówiliśmy się, że odbiorę od nich zupę, którą gotują dla uchodźców z Ukrainy i zawiozę ją do punktu, gdzie przyjmowana jest pomoc. Na koniec, w poniedziałek, po terapii, honorowo zawiozłem kartony z książkami od Roberta na ulicę Kościuszki 18, do Antykwariatu Abecadło.
Moja szalona przygoda miała być iskrą zapalną, która pokrzepi serca i pobudzi wyobraźnie społeczeństwa, aby zacząć upowszechniać pomysły spowalniające proces zmian klimatycznych. Myślę, że największą ironią jest to, że powstrzymały mnie anomalne wichury, które są wynikiem tych zmian. Ale czy do końca? Chciałem udowodnić, że rowerem cargo da się przewozić dobra z miasta do miasta, a przejechałem przecież z Krakowa do Jędrzejowa. Udało mi się przewieźć tylko jedną książkę i figurkę Long Gui. Oprócz Roberta, poznałem też niedawno jeszcze inną tłumaczkę – Asię, która przetłumaczyła Plac Waszyngtona Henryego James’a. Wziąłem jej tłumaczenie ze sobą jako lekturę w podróży. Pierwszy oficjalny lot braci Wright, którzy nomen omen, byli producentami rowerów, trwał 12 sekund, jakkolwiek dał podwaliny pod cały przemysł lotniczy. Czy z moim przejazdem będzie podobnie? Powiem wam tylko tyle, że przygotowując się do pisania tej relacji odkryłem, że Ziegler wcale nie stworzył sześciometrowych dostawczaków! Zamówił jedynie 10 sztuk z niewielkiego warsztatu z Hamburga o nazwie Cargo Cycle. Oni są twórcami tych rowerów i jeżdżą nimi już od 2019 roku. Niemiecki warsztat produkujący największe cargo na świecie polubił już mój profil na Instagramie, także kto wie co się jeszcze wydarzy?
Chylę czoła. Mimo że nie udało się osiągnąć celu, przejechany w takich warunkach dystans budzi szacunek. Po przeczytaniu tej relacji nasuwa się wniosek : Brak dróg rowerowych między miastami. Takich jakie są na Zachodzie. Tir który zdmuchnął Cię do rowu, to nie żaden ewenement. Kierowcy tirów czują się na drogach królami. Trąbią zniecierpliwieni, wyprzedzają na grubość gazety. Gdyby były drogi dla rowerów, byłoby znacznie bezpieczniej. Ciekaw jestem , czy podejmiesz kolejną próbę? Pozdrawiam.
Dziękuję. Myślę, że fajną kontynuacją tej historii byłoby nawiązanie teraz kontaktu na przykład z Cargo Cycle i podjęcie drugiej próby na podobnej trasie, właśnie za granicą. Sprawdzenie tych rowerowych dróg międzymiastowych 🙂 Zobaczymy.
Jesteś niesamowity! Szczere wyrazy uznania!! A za pokonaną trasę fragmentem S7 wielki szacun…. nigdy bym się nie odważył :-). Twoja relacja powinna być powrotem do tematu stworzenia ścieżki rowerowej wzdłuż wałów wiślańskich, z Krakowa do Gdańska! Dzięki za barwną relację – świetnie się czyta, zwłaszcza siedząc w ciepłym fotelu zacisza domowego.. :-). Pozdrawiam serdecznie !
Dzięki! Te wszystkie miłe komentarze i zrozumienie, które zaczęły do mnie wracać po wczorajszej publikacji naprawdę sprawiają, że nabieram ochoty, żeby spróbować jeszcze raz <3 🙂
Szacun za odwagę . Polskie drogi są bardzo niebezpieczne dla rowerzystów, niektórzy kierowcy w ogóle nie zwracają uwagi jak przejeżdżają i co mogą zrobić komuś na rowerze . ????????
Bardzo dziękuję, takie słowa wsparcia i miłe komentarze sprawiają, że nabieram ochoty do kolejnej próby. Mam nadzieję, że w przygodach z rowerami Cargo nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa i za niedługo znów będę mógł z ich pomocą kwestionować status quo.
Brawo za pomysł i przejście do realizacji 🙂 Oby więcej takich zakręconych ludzi 🙂 🙂 🙂
Dziękuję, bardzo to miłe i aż nabiera się ochoty do dalszego działania 🙂
Zapraszamy również na ul. Fabryczną. Blisko Ptasiego Skweru na Grzegórzkach.
Też mamy budkę na książki – https://www.facebook.com/parkfabryczna/posts/pfbid0wRbPcAZjhdsTRJbQuhoE8KvxnXscnVLc7DZB8JHT5iMLJ5HueK37KJdBckuP94wwl