Szyszkodar
„-Marigold, jak wygląda kraina, z której pochodzisz?
– To cudowne, magiczne miejsce! I rosną tam JABŁKA!”
Postanowiłem zacząć od fragmentu komiksu „Fibi i Jednorożec” autorstwa Dany Simpson, który miałem ze sobą podczas wycieczki, bo podróżując czułem się jakbym naprawdę dojechał do bajkowej krainy i rzeczywiście rosły tam jabłka.
Ale od początku. Pod koniec wakacji mój brat zapytał mnie, czy słyszałem, że niedaleko Krakowa można pojeździć na drezynach rowerowych. Musiałem googlnąć co to drezyny zanim pojawił się u mnie entuzjazm, ale jak już wiedziałem, że to wagoniki, którymi pedałując przemierza się stare szlaki austro-węgierskich kolejek wąskotorowych, oczy moje zaczęły nabierać coraz więcej blasku. Pierwsze co, to pomyślałem o redaktorze naczelnym, bo chyba każdy kto czyta Wiatr w Szprychach zdążył się już zorientować, iż Bartek jest FANATYKIEM kolejnictwa. Napisałem do niego, a on mi mówi, że takie drezyny są też w Bieszczadach i to właśnie te są najsłynniejsze. Powiedział też, że wykorzystał całe wolne z pracy na Kaszubską Marszrutę i nie będzie dał rady w tym roku jechać ich sprawdzić, więc, żebym pompował opony, ostrzył pióro i zabierał się do działania.
Popatrzyłem na mapę, gdzie te Bieszczadzkie Drezyny Rowerowe…
…trochę za Sanokiem.
Ze zdjęć w Internecie wynika, że wagoniki, żeby pojechać potrzebują dwoje rowerzystów, ale szybko skojarzyłem, że przecież gdzieś tam w tych okolicach mieszka moja koleżanka Ania, która kiedy zaczął się covid, zdecydowała się wrócić z Krakowa do domu rodzinnego i pracować zdalnie. Pomyślałem też, że chciałem od dawna do Sanoka na Zamek zobaczyć zbiory prac Zdzisława Beksińskiego. No to piszę do Ani, a ona, że tak, że często tamtędy przejeżdża i zna te drezyny bardzo dobrze, że planowała je obczaić tylko jakoś nigdy nie było okazji. Mówię jej – „Robimy, to! To jest za dobry pomysł, żeby tego nie zrobić.” – i pojechałem Tęczową Strzałą do Sanoka.
„Jak to Tęczową Strzałą?” – zapytacie – „a czemu nie Szyszautkiem?” (odkąd powstało święto sadzenia drzew Szyszkielniki tak nazywam swój samochód). Internet powiedział mi, że od mojej Szyszchałupki to będzie dziesięć godzin/dwieście dziesięć kilometrów, a ja podekscytowany i trochę chcąc popisać się przed młodszą koleżanką, pomyślałem, że chyba to ogarnę. Od dawna marzyło mi się jeździć w miejsca, gdzie chcę pojeździć na rowerze rowerem, a nie automobilem. W czasie kryzysu klimatycznego chciałbym w taki pozytywny sposób inspirować ludzi do ograniczenia używania dwuśladów. Potem, jak już przygotowywałem się do trasy to stwierdziłem, że może zachowam roztropność. Jakbym nie był z nikim umówiony na miejscu, zdecydowałbym się na jeden dzień w trasie, ale że miała na mnie czekać Ania, pomyślałem, że szpan przed koleżanką to jedno, a nie umrzeć z wycieńczenia po drodze to drugie. Dodatkowo to był wrzesień i już przed osiemnastą robiło się ciemno, a ja się trochę boję po ciemku jeździć. Zdecydowałem, że w pierwszy dzień (czwartek) dojadę sobie do Krosna, w piątek końcówkę do Sanoka, tam obejrzę zbiory na Zamku, w sobotę rano zobaczę się z Anią i pójdziemy na drezyny, potem zwiedzę Muzeum Budownictwa Ludowego i w niedzielę wrócę do domu. Byłem przekonany, że mi się to uda, bo przecież w stronę Krakowa jest z górki.
CZWARTEK
Wstałem o piątej, myślałem, że wyzbieram się na szóstą, ale wyjechałem o siódmej, bo jeszcze najwidoczniej żółtko mi musiało dojść. Telefon pokazywał, że na miejscu będę piętnasta czterdzieści pięć, czyli wciąż spoko, bo wcześniej przeczytałem o Centrum Dziedzictwa Szkła i bardzo je chciałem zobaczyć. Jest otwarte od dziewiątej do siedemnastej, czyli po przyjechaniu będę miał piętnaście minut, żeby coś zjeść i godzinę na cieszenie oczu sztuką stworzoną z roztopionego piasku. Mój brak doświadczenia w przemierzaniu długich tras sprawił, że trochę nieodpowiednio rozłożyłem sobie siły. Pocisnąłem na początku za bardzo, spięty myślą, że muszę zdążyć oglądnąć szklane eksponaty, dlatego pierwszy przystanek potrzebowałem zrobić już w Puszczy Niepołomickiej, w okolicach Czarnego Stawu. Serce w piersi mi dudniło, oddech był trochę za szybki, poza tym patrząc na telefon mogłem powiedzieć, że google maps i aktywna Strava razem strasznie szybko zużywają baterię. Miałem ze sobą power bank, ale nigdy z nim jeszcze nie byłem na całodziennej wyprawie i nie potrafiłem oszacować czy tyle prądu mi wystarczy więc, żeby uniknąć sytuacji, kiedy potrzebuję telefonu, a go nie mam (na przykład, żeby znaleźć nocleg) postanowiłem wyłączyć rejestrację trasy. Po kilku chwilach oddech mi się mniej więcej wyregulował, napięcie spadło, a żeby już całkiem poczuć relaks poszedłem w krzaki. W sekundzie jednak komarzyska zwęszyły odsłonięty organ, którym mężczyźni często (zamiast mózgu) decydują się myśleć i załatwienie swojej sprawy okazało się prawie, że niemożliwe. Schowałem więc szybko dumę z powrotem do spodni i pomknąłem dalej.
Kolejna niespodzianka czekała na mnie w Bochni. Zaraz po przejechaniu Raby telefon kazał mi odbić mocno w lewo i zjechałem na taką zaniedbaną dróżkę spacerową. Syn Poranka przestał już hulać nad światem i zrobiło się całkiem ciepło, a ja korzystając z tego, że znów wjechałem w jakieś chaszcze postanowiłem zrobić show dla wiewiórek i borsuków. Ściągnąłem dresik i przebrałem się w krótkie spodenki. Chwilkę dalej był budynek ujęcia wody dla zakładu Stalprodukt, a przed nim jakiś taki kanał przeciwpowodziowy, czy co? Robotnicy na miejscu jeszcze nawet nie skończyli go budować. Nawigacja mówiła, że mam jechać prosto, ale żadnego mostku tam nie było. Chciałem iść wzdłuż kanału, aż na jakiś trafię, ale czas mnie gonił i szybko stwierdziłem, że co się będę? Przepcham rower przez koryto. Nie był to najlepszy pomysł. Ciężar jednośladu z pełnymi sakwami zaczął ciągnąć mnie w dół trochę szybciej niż sam bym tego chciał, a ukochane vansy-obdartusy gwarantowały zerową przyczepność. Ostatecznie zbiegłem z niekontrolowanym impetem, który tak czy siak pomyślałem wykorzystam, żeby wybiec teraz do góry. Ściany jednak były bardziej strome, niż się wydawało, buty – jak już pisałem, nie trzymały się podłoża, a ciężar roweru tym razem zaczął mnie ciągnąć do tyłu i to tak bardzo, że kierownica wyleciała mi z rąk, a plastikowe ustrojstwo do niej przypięte, które trzymało telefon, jakoś bardzo niefortunnie przejechało mi po dłoni w taki sposób, że zdarło spory pasek skóry. Miejsce od razu zaszło osoczem i stało się szczypiącą niedogodnością przez całą resztę wyjazdu. Znajomi, którym opowiadałem tę historię po powrocie doradzili mi, że takie rany, żeby szybko się goiły najlepiej odkaża się własnym moczem…
…ale dla ich własnego dobra nie wymienię ich imion.
Chwilę dalej zbyt wcześnie skręciłem, a droga szybko zaczęła przemieniać się w polną, co wprawiło mnie w lekką konsternacje.
– Gdzie pan jedzie?! – zapytał zaintrygowany moim wyglądem ktoś.
– Do Krosna potrzebuję dojechać na szesnastą! – odkrzyknąłem uprzejmie.
– To nie tu! – uśmiechnął się. – Do krzyżówki i w prawo – powiedział, pokazując w lewo, ale zrozumiałem go doskonale, bo sam często robię tak samo.
Jechałem dalej i wszystkie mijane dzieci zaczęły mi się kłaniać. Po czym poznać, że wyjechało się z miasta? Kiedy dzieci na ulicy mówią do ciebie „dzień dobry”. Przejechałem Krzeczów, potem Rzezawę, następnie nawigacja wyprowadziła mnie przez chwilę na drogę krajową 94. Kiedy z niej zjechałem zaczęły się pierwsze poważne przewyższenia. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że je lubię, także czułem się świetnie zasuwając pod górę. Wszystko przebiegało super, ale kiedy przejeżdżałem koło ruin Zamku w Melsztynie bateria telefonu już była na wyczerpaniu. Zresztą, zrobiło się tak ciepło, że ja też pomyślałem, że dobrze byłoby się zatrzymać, wyciągnąć kapelusz na słońce, zamienić okulary na przeciwsłoneczne i zrobić przerwę. Po lewej, przy drodze zobaczyłem Restaurację Podzamcze i zjechałem tam się ogarnąć. Nie chciałem zostawać długo, jedynie, żeby telefon się podładował, bo wciąż byłem chytry na oszałamiające kolorami, szklane dziedzictwo. Wyszedłem po schodkach, żeby zamówić sobie piwo. W wejściu był płyn do odkażania rąk. Bardzo dobrze, moje są przecież spocone, obklejone pyłem z drogi, dawać ten płyn. Zapomniałem, o szramie którą dopiero co zdobyłem przeprawiając się przez błotniste okopy w Bochni! Ból i zaciśnięte zęby jak Rambo, kiedy uciekając przed policjantami zeskoczył z przepaści i choinka rozcięła mu ramię, które potem zszywał sobie igłą i nitką na żywca siedząc przy ognisku. Dokładnie taki sam poziom cierpienia, ale także dokładnie taki sam poziom męstwa, więc ładna dziewczyna z tatuażem stojąca za barem, na pewno nie zauważyła jak łzy ściekły mi po policzkach. Nawet jeśli były to były mikro-łzy.
Zdążyłem już wypić płynny chleb, jak złocisty napój nazwał kiedyś Terry Pratchett, a do końca ładowania jeszcze ho ho. Nawigacja pokazywała mi teraz, że w Centrum będę kwadrans po szesnastej i stwierdziłem, że jeszcze to ogarnę. Spróbuję spakować telefon z podłączonym power bankiem do kieszeni i tylko będę zerkał co jakiś czas jak jechać. Średnio to działało, bo spodenki miałem z gumką i przewiązane sznurkiem, także ciężar urządzeń zsuwał ze mnie dolną część odzienia jak żądna żona zrywa gacie ze swojego męża.
W międzyczasie spostrzegłem, że nieustannie zacząłem mijać mniejsze lub większe sady jabłkowe. We wrześniu dużo owoców już opadło i zastanawiało mnie trochę, że często nie były zebrane, tylko zgrabione jak liście na kupę. Tak czy siak widok był piękny. Jadąc patrzyłem w lewo, a spomiędzy drzew wyłaniały się rusałki w zwiewnych, prześwitujących haleczkach. Zbiegały ze zbocza i stojąc przy drodze wołały „chodź, chodź” kusząc mnie owocami. Patrzyłem w prawo, a tam na polach południce w białych, skąpych sukienkach, z wiankami na głowach wabiły mnie, żebym schował się z nimi między kłosami.
– Dajcie spokój dziewczyny – mówię im – jestem umówiony.
Do tej pory trasa przebiegała po wzniesieniach mniejszych lub większych, raz w górę, raz w dół, ale jak przejechałem rzekę Białą, po chwili wjechałem na tak duże przewyższenie, że pierwszy raz musiałem zejść z roweru i go pchać. Było tak stromo, że idąc złapałem zadyszkę, więc zatrzymałem się na chwilkę wyrównać oddech i zjeść kradzione jabłko. Od tego momentu miałem wrażenie, że już do samego Sanoka nie będzie w dół, jedynie w górę, ewentualnie prosto. Ten zdobyty w sposób nikczemny owoc to chyba sam Wąż mi go podał, bo nie zaspokoił głodu, a sprawił jedynie, że się nasilał. Zacząłem rozglądać się za jakimś strategicznym miejscem, gdzie mógłbym się zatrzymać i zjeść część swojego prowiantu. Jak na skaranie, wszędzie tylko pola, lub lasy, a na telefonie widzę, że te „strategiczne” punkty to na przykład: Kapliczka na krzyżu, Podróżny krzyż 35, Kapliczka Matki Boskiej i tak dalej. Nie chciałem jeść swojej fasolki w puszce z cierpiącym Jezuskiem zerkającym mi przez ramię. Nagle zobaczyłem drzewo porośnięte owocami jak z kreskówki o jaskiniowcach. Po kilku sekundach zrozumiałem, że to pnącza puściły się po jabłoni, a zwisające owoce to dynie, ale mój mózg poczuł się oszukany i tak zmęczony, że szybko zatrzymałem się przy drodze, zaraz koło znaku oznajmiającego mi, iż wkraczam do Parku Krajobrazowego Pasma Brzanki. Chyba właśnie podczas Pikniku na skraju drogi (przy okazji polecam książkę o takim tytule) ostatecznie zrezygnowałem z prób dotarcia do Krosna na czas otwarcia Centrum Dziedzictwa Szkła.
Troszkę zawiedziony pojechałem dalej. Przekroczenie niewidzialnej granicy między Województwem Małopolskim, a Podkarpackim uczciłem nalewając sobie niewidzialnego szampana do niewidzialnego kieliszka i wznosząc toast. W Skołyszynie zjechałem do Delikatesów Centrum kupić sobie jakieś picie, bo moje się już skończyło i poczułem, że mam kryzys. Nogi spoko, ale cztery litery zaczęły gadać i powiedziały mi, że są zmęczone jak jeszcze nigdy wcześniej nie były, dlatego resztę drogi jechałem ze strajkującą dupą, na autopilocie, byleby tylko dojechać. Dwie rzeczy z tego dnia zapadły mi jeszcze w pamięć. Przejeżdżałem koło takiego ceglanego domku, który urodą nie grzeszył, ale za to leżał na sporej działce, którą właścicielka prawie całą obsadziła przeróżnymi kwiatami zamieniając w piękny ogródek. Oglądając to miejsce spostrzegłem przy siatce panią grzebiącą przy grządkach i przypomniał mi się artykuł, który kiedyś czytałem. Autorka postanowiła przez rok mówić miłe rzeczy przypadkowym ludziom poznanym na ulicy. Teraz, kiedy moje spojrzenie spotkało się z piastunką kolorowych roślin krzyknąłem:
– Ale sobie pięknie tych kwiatów pani nasadziła!
Troszkę speszona uśmiechnęła się miło i podziękowała.
Wyjeżdżając z Jasła znów musiałem zrobić postój, napić się czegoś i chwilę odpocząć. Niepokoiło mnie, że zaczynam je robić coraz częściej. Było już koło godziny piętnastej, a ja martwiłem się, żeby dojechać przed osiemnastą, kiedy będzie już zupełnie ciemno. Przed Krosnem, a na drugi dzień za nim zacząłem dostrzegać, że co jakiś czas mijam pola kukurydzy. Możliwe, że wcześniej też były, ale dopiero teraz na nie zwróciłem uwagę, bo przy nich na drodze często leżały zużyte prezerwatywy. Jakaś taka lokalna fantazja, żeby namiętne zespolenia odbywać właśnie w uprawnym gąszczu -pomyślałem, ale zaraz potem przypomniało mi się, że przecież Łukasz Łuczaj – autor znany z „Dzikiej kuchni” i popularyzator łonek kwietnych, który nomen omen pochodzi z tego miasta, napisał niedawno książkę „Seks w wielkim lesie”, która jest krótkim i sympatycznym poradnikiem właśnie jak się tym cieszyć w naturze. No to macie.
O siedemnastej trzydzieści zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie koło wystawnego znaku Krosno, a potem pojechałem szukać jakiegoś hotelu w rozsądnej cenie. Nie rezerwowałem nic z wyprzedzeniem, bo nie chciałem czuć presji, że gdzieś muszę dojechać, a nie dam rady. Licznik pokazywał sto sześćdziesiąt dziewięć kilometrów, a ja stwierdziłem, że nigdzie już więcej nie łażę, nic nie zwiedzam, wziąłem sobie tylko z hotelowego baru piwo do pokoju i poszedłem odpocząć przed następnym dniem.
Pamiętacie, jak w rozmowie z Dorotą z bloga Nakręcona Kręceniem opowiadałem jej o pomyśle, żeby pojechać za siedem gór i za siedem rzek, żeby sprawdzić gdzie by to było? No więc, gór wydawało mi się, że przejechałem zdecydowanie więcej niż siedem, a z rzek kojarzyłem, że przekroczyłem już Rabę, Dunajec, Białą, Ropę i jak jutro przekroczę Wisłok, Sanoczek i San to kurde Sanok będzie tym odległym miejscem do którego podążają za szczęściem wszyscy protagoniści z książek dla dzieci. Kiedy dawałem znać Ani, że jestem w Krośnie, że wszystko przebiega zgodnie z planem i żeby czekała na mnie w sobotę, bo drezyny aktualne, napisałem jej o tym. Zaśmiała się i pół żartem, pół serio powiedziała: „No tak, bo Sanok jest trochę taką bajkową krainą.”
PIĄTEK
Na drugi dzień, wyspany i wypoczęty spojrzałem na wierzch prawej dłoni i mimo, że umyłem się wczoraj cały pod prysznicem porządnie, był zaropiały. Zacząłem żałować, że wyjątkowo nie mam przy sobie swojego czterdziestocentymetrowego, ostrego jak brzytwa noża myśliwskiego z kompasem, krzesiwem, oraz igłą i nitką ukrytymi w rączce. Bym se to zszył teraz, jak w lesie John, żeby parszywa szrama nie szpeciła mojego, pomijając ten defekt zniewalającego oblicza. Po śniadaniu w hotelowej restauracji, wyciągnąłem z rowerowej sakwy, którą miałem teraz przerzuconą przez ramię skórzany woreczek pełen srebrnych denarów i rzuciłem go niedbale na blat w recepcji mówiąc „to powinno wystarczyć”. Oszołomione kobiety wybiegły za mną na ulicę, ale ja już byłem daleko na horyzoncie. Dziś jechałem spokojniej, bo od zmęczenia kilometry nie leciały tak szybko jak wczoraj, a piękne, acz biedne pośladki wciąż były w szoku, z którego nie zdążyły się otrząsnąć.
Do samego Sanoka jechało się w porządku. Jedyne na co zwróciłem uwagę to mnogość kapliczek przydrożnych i że dużo ulic nosi imię jakiegoś księdza. Nawet w pewnym momencie minąłem Kopiec Chrystusa Króla Wszechświata! Kiedyś zastanawiałem się nad indyjskimi bóstwami i tym jak artyści przedstawiają te postaci z niebieskim kolorem skóry co ma wyjaśniać ich boskość. Wydawały mi się piękne, ale psychodeliczne i odrealnione. Teraz patrząc na mnogość sztuki ludowej w postaci przydrożnych kapliczek zwróciłem uwagę, że chrześcijańskie bóstwa są malowane na biało. Pomyślałem, że to może uproszczenie, zamiast brzoskwiniowej skóry malować ją na taki kolor, ale nie. Wiele razy mijałem scenki rodzajowe, gdzie inne postaci miały różowawe twarze, a Pan Jezus, albo Maryjka zawsze bielusieńcy.
Na sam koniec zacząłem trochę błądzić, ale ostatecznie jakaś boczna uliczka wyprowadziła mnie na drogę krajową 28 tuż przed wielkim rondem. Zaraz zanim był most na rzece Sanoczek, a potem znak drogowy Sanok, z którym zmęczony, ale podekscytowany zrobiłem sobie triumfalne zdjęcie. Przepełniony dumą od razu wysłałem je do Ani z myślą, że będzie szpan, ale ta po chwili odpisała, że przecież wcześniej był piękny, wizytówkowy napis SanOK, a ja se zrobiłem fote na tle sklepu z narzędziami, WTF? Moja buńczuczność została spalona na panewce i stała się tematem podśmiechujek, kiedy następnego dnia poznałem rodzinę koleżanki. Przyznam się, że no, nie ma bata, nie wypatrzyłem wcześniej żadnego innego znaku.
Jeszcze zanim wjechałem do miasta pogoda zaczynała się kiepścić, dlatego zależało mi żeby szybko znaleźć nocleg, wysuszyć ubrania, przebrać się, zjeść coś i zdążyć jeszcze zobaczyć ekspozycje zamkowe. Plan wydawał się prosty, ale jak to mówią, gdy człowiek się śpieszy to Wąż rozdaje jabłka, czy jakoś tak. W pierwszym miejscu, które wydawało się sensowne pani powiedziała, że tak mają jeden pokój, ale wieczorem, prawdopodobnie do późna będzie odbywać się u nich impreza z okazji osiemnastych urodzin. Zaproponowała inne, z którym współpracują. Przejechałem kawałek do drugiej lokacji. W międzyczasie zaczynało padać coraz intensywniej, ja również zacząłem coraz bardziej czuć, że muszę iść na stronę, a telefon zaczął umierać. Mógłbym go podłączyć do ładowania, ale to by oznaczało, że muszę go schować do spodenek, które znów zaczną spadać i wszystko przedłuży z sekundy na sekundę pogarszającą się sprawę. W drugim miejscu nikt nie odbierał, ani domofonu, ani telefonu. Oczywiście, że nie! Zaraz się zesikam! Nie chciałem iść na dziko, bo raz za chłopaka, odważyłem się coś takiego zrobić w ustronnym miejscu za pocztą zaraz po przyjeździe do pewnego uzdrowiska i zostałem napadnięty przez lokalną bandę skinheadów. Od tego czasu, w miejscowościach, których nie znam staram się to załatwiać w powszechnie uznanych lokacjach. W trzecim miejscu ktoś odebrał i mogłem się umówić. Wydawało się blisko, ale żeby się tam dostać wszystkowiedzący satelita z kosmosu przesyłał informacje do mojego urządzenia, że mam wjechać w krzaki. Niepewnie to zrobiłem i rzeczywiście była tam jakaś ścieżka, ale strasznie stroma. To był drugi raz jak musiałem pchać rower, tym razem jedną ręką, bo drugą trzymałem spadające spodnie z ładującym się już w nich telefonem. Na sam koniec przeciągnął mnie jeszcze (ku*wa, na skróty!) przez Kopiec Mickiewicza! Możecie sobie jedynie wyobrazić jak ciężko schodzi się ze stromego kopca człapiąc w super śliskich trampkach oraz starając się jedną ręką utrzymać ciągnący nas w dół rower, drugą ręką utrzymać spadające spodnie, a mięśniami pęcherza utrzymać ponaglający mocz! Ostatecznie na resztę dnia i noc zamieszkałem w Villi o nazwie Dom Julii. Fajny budynek reprezentujący austro-węgierską architekturę. Dla ludzi ceniących sobie luksusy zaznaczę, że w pokojach nie było szału, ale dla rowerzysty taki chwilowy kącik zapewniał wszystko co mi było trzeba i stał się tymczasową oazą. Również pan, który mnie przyjął był bardzo miły i pomocny.
Jak tylko zamknąłem się w pokoju deszcz przemienił się w silną ulewę. Tak waliło żabami, że nie było mowy o wyjściu. Kiedyś w biografii Petera Jackson’a przeczytałem, że Sir Edmund Hillary – himalaista, który jako pierwszy zdobył Mount Everest, przygotowując się do wyprawy dwa razy wychodził na Górę Cooka – najwyższy szczyt Nowej Zelandii. Pomyślałem, że jak ja mam się chwalić, że byłem w Sanoku na rowerze to też powinienem tym rowerem wrócić. Jakkolwiek, kiedy tak rozmyślałem, dostałem list z Mordoru. Pisali, że nie mają zamiaru, w niedzielę gnieść się na siedzonku przez ponad dwieście kilometrów. No i skończyła się moja walka z kryzysem klimatycznym. Komunikaty pogodowe również nie były zachęcające. Musiałem zastanowić się nad jakąś alternatywą na powrót. W telefonie udało mi się znaleźć informację o prywatnym przewoźniku, którego autokary kursują z Sanoka do Krakowa, a bilety na kurs można kupić w biurze podróży niedaleko centrum miasta. Kiedy się przebrałem w suche ubranie i zjadłem obiad (puszkę fasolki w sosie pomidorowym i kradzione jabłko) deszcz trochę ustąpił i wybrałem się we wspomniane miejsce dopytać się o bilet. Opowiadam pani jaka jest sytuacja, że przyjechałem z Krakowa na rowerze, że mam strajk tam na dole, że w niedzielę będzie potwornie zimno, że jestem nieszczęśliwy i chcę autobusem do domu… Myślę sobie, to się musi udać. Pani wykonała telefon do głównego biura przewoźnika, żeby upewnić się jak z tym rowerem. O tej godzinie mnie nie wezmą, o tej może, ale muszę jeszcze przedzwonić za godzinę i się upewnić, na szesnastą mogliby mi sprzedać bilet jakbym chciał, tylko rower musi być spakowany w kartonie, albo w folii. No to nie ma opcji. Zaznaczę, że znów mam nóż na gardle, bo jest piątek, przed piętnastą. O siedemnastej wszystko już będzie zamknięte na weekend i będę w…
…czarnym Mordorze!
– Hmm, to może pociągiem bym mógł wrócić?
– Ale nie kupi pan biletu.
– Nie ma dworca?
– Dworzec jest, ale nie ma kas. – Uśmiechnęła się do mnie czule – Witamy w Bieszczadach.
Podziękowałem uprzejmie i poszedłem na Zamek. Postanowiłem, że nie będę się tym teraz martwił, nacieszę się sztuką, a potem w domu coś wymyślę. Na zamku okazało się, że oprócz niezwykłych i olbrzymich zbiorów prac Zdzisława Beksińskiego, mogę podziwiać fenomenalną kolekcję obrazów i grafik sztuki współczesnej. Piorunujące wrażenie zrobiły na mnie między innymi rzeźby Mariana Kruczka – artysty spod Sanoka, o którym wcześniej nie słyszałem.
Również ciekawe, ale już w zupełnie inny sposób były zbiory ikon i sztuki sakralnej zgromadzone piętro wyżej. Ujrzałem tam przerażającą, zionącą ogniem, rozwartą paszczę lewiatana, czekającego w niej Belzebuba i jakie kary czekają w piekle na nieszczęśników, którzy odważyli się kraść jabłka.
Przez całe dwie godziny moje oczy i mózg doznawały nieopisywalnych uniesień i ekstazy, która sprawiała, że mógłbym umrzeć z głodu, ale nie chciałem opuszczać tego miejsca, bo czułem się tak szczęśliwy. Oczywiście zabrakło mi czasu, żeby przestudiować wszystko tak jakbym tego chciał, dlatego, kiedy zaczęto zamykać, od razu zacząłem knuć jakby jeszcze może w niedzielę uszczknąć trochę minut z planu dnia na dokończenie kontentacji.
Wieczorem, kiedy byłem już w swoim pokoju napisał do mnie brat z zapytaniem jak się mam. Odpisałem, że nie dobrze, że robi się zimniej niż się spodziewałem, a ja najcieplejsze co mam to dres, że leje jak z cebra, a moje pośladki na całe gardło wołają o pomstę do nieba. Powiedział, że ma kumpla, który też ma bzika na punkcie rowerów. Mieszka w tych okolicach, gdzieś za Krosnem to podpyta go co robić, bo na pewno będzie się orientował. Za moment odezwał się do mnie ten kolega, chwilę pogadaliśmy, znalazł mi pociąg, który jedzie z Sanoka do Krakowa i pokazał jak kupić bilet z uwzględnieniem roweru. Dużo spokojniejszy resztę wieczoru mogłem poświęcić na odpoczynek. Skończyłem pożyczony mi przez bratanicę komiks o dziewczynce i jej jednorożcu i zacząłem czytać bajkę, którą znalazłem w Książkodzielni – „Wędrówki Szyszkowego Dziadka” Marii Kędziorzyny.
Swoją drogą <<jak to „w tych okolicach”?>> pomyślałem. Na drugi, dzień u Ani też zauważyłem, że i ona i jej domownicy doskonale orientowali się co się dzieje w Rzeszowie, Krośnie, Solinie… To tak jakby ktoś mnie pytał jak w Nowym Sączu trafić z Rynku na dworzec, bo jestem z Krakowa. Nie mam pojęcia! Nawet nie wiem, czy w tym mieście jest dworzec.
SOBOTA
Umówiłem się z Anią na parkingu niedaleko mojego hoteliku. Trochę nie wiedziałem, czego się spodziewać, bo jesteśmy tylko takimi znajomymi z korpo. Ani jedno, ani drugie już dawno tam nie pracuje i nie widzieliśmy się lata, także trochę się denerwowałem. Na szczęście moje obawy szybko zostały rozwiane, kiedy po chwili na parking wjechała Srebrna Skoda, z której przywitał mnie wielki, serdeczny uśmiech koleżanki. Wyściskaliśmy się na powitanie i mogliśmy gadać jakbyśmy jeszcze wczoraj widzieli się w biurze. Warto utrzymywać kontakt z takimi pozytywnymi ludźmi. W samochodzie podarowałem jedną paczuszkę szyszkielnikową Ani i drugą, taką większą z dużą sosnową szyszką i czekoladką w środku Piotrusiowi. Bratankowi Ani, który wiedziałem, że będzie jechał z nami na wycieczkę. Ja zaś zostałem obdarowany rysunkami od chłopczyka i jej siostrzyczki Izy. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że bardzo lubię rysunki dzieci. Dostałem też ciasto i całą miskę świeżo zebranych malin. Dowiedziałem się również, że mój kolorowy rower oraz kolorowe włosy wywarły duże wrażenie.
Bieszczadzkie Drezyny Rowerowe mają niewielką stacyjkę w Uhercach Mineralnych, przy drodze krajowej o numerze 84. W środku jest sklep z pamiątkami z bogatą ofertą książek, albumów i pocztówek. Budynek ozdabiają malowidła znanego muralisty Arkadiusza Andrejkowa, który stał się kojarzony za sprawą serii dzieł „Cichy Memoriał” malowanych na szopach i stodołach gospodarstw rozsianych po całych Bieszczadach i inspirowanych starymi zdjęciami mieszkańców tych terenów. Już wczoraj natknąłem się na kilka z nich i mogę powiedzieć, że są piękne. Wagonikiem można się przejechać do Olszanicy i z powrotem (razem osiem kilometrów), albo do Stefkowej i z powrotem (razem 12 kilometrów). Wiadomo, że zdecydowaliśmy się na dłuższy wariant. Pomimo rezerwacji, w kasie chłopak nie chciał mi jeszcze sprzedać biletu. Powiedział, że czekamy, bo nie wiadomo czy wyjedziemy ze względu na deszcz. Myślę sobie „po tylu przejściach, katorgach, cierpieniach, potach, krwiach i łzach mam pocałować klamkę? Prędzej spalę tę budę!”. Dobrze, że Ania i Piotruś nie słyszeli co mam w głowie. Na szczęście tego dnia nie zjadłem żadnych kradzionych jabłek, więc po dziesięciu, czy piętnastu minutach, chłopak powiedział, że dobra jedziemy. Wyglądało to tak, że wyjeżdżała grupka, razem może dziesięć drezyn.
Po krótkim instruktarzu dwóch przewodników jechało pierwszym wagonikiem i dwóch na końcu zamykało grupę. Było lekko po jedenastej, ale widać niektórym to nie przeszkadzało. Oprócz nas jechała jeszcze wyraźnie rozweselona ekipa kobiet i mężczyzn w średnim wieku, około osiem osób, którym przodował koleś chętnie chwalący są wszystkim swoim pomarańczowym, przeciwdeszczowym ponczo z napisem Żołądkowa Gorzka. Jego popisowym kawałem było „baba z wozu, koniom lżej” i opowiedział go co najmniej piętnaście razy, za każdym razem myśląc, że jest śmieszny. Pomimo wesołego nastroju nie naprzykrzali się pozostałym uczestnikom przejażdżki i mogłem w miarę spokojnie porozmawiać z Ania. Wiedząc jak wielki wpływ na ukształtowanie mnie miał Kraków, zastanawiałem się jak Sanok wpłynął na charakter mojej koleżanki. Byłem ciekaw jaką jest osobą. Jakkolwiek, chyba już dzień wcześniej sam odpowiedziałem sobie na to pytanie. W jakąkolwiek uliczkę byśmy się nie zapuścili w położonym na wzgórzu miasteczku, spomiędzy budynków przywita nas przepiękna bieszczadzka panorama i to raczej właśnie ona kształtuje serca lokalnych ludzi. Rzeczywiście Ania każdą chwilę wolną od pracy spędza na robieniu pięknych zdjęć lub chodzeniu po górach, w czym często towarzyszy jej prześliczny wilczur. Opowiedziała mi historie o wujku, który od dziecka zabierał ją na górskie wędrówki i zaraził pasją do tego sportu, o babci, która kokietowała i przebierała w chłopakach, zanim poznała dziadka i o dziadku, który pojechał kiedyś rowerem do Krakowa. W podzięce za całą gościnę podarowałem jej później książkę „Shinrin Yoku – kąpiele leśne” doktora Qing Li. Jakiś czas temu ta lektura zrobiła na mnie wrażenie i mam nadzieję, że Ani też się spodoba.
W połowie drogi zatrzymaliśmy się. Przewodnik zarządził krótką przerwę, opowiedział kilka lokalnych ciekawostek i zapytał, czy chcemy kontynuować wycieczkę, czy wracamy. Nie spodobało mi się, że to czy pojadę dalej jest uwarunkowane nastrojem grupy, ale jak już może wiecie z moich wcześniejszych artykułów, nie przepadam za dużą ilością ludzi i jazdą w grupie. W idealnym świecie miałbym takie tory i drezynę na wyłączność i pojechałbym z Krakowa do Wiednia, Lwowa, albo całe Cesarstwo Austro-Węgierskie dookoła bym objechał. Na szczęście Wąż nie rozdawał dziś jabłek i wszyscy jednogłośnie krzyknęli, że jedziemy dalej, dlatego ciesząc się niezwykle malowniczymi krajobrazami dojechaliśmy do Stefkowej. Lekko rozczarowujące było to, że nie było tam murowanego dworca takiego jak w Uhercach. Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy było zupełnie umowne, na polance. Zostaliśmy poproszenie o zejście z drezyn, a chłopaki, którzy jechali z przodu i z tyłu zaczęli podnosić je z torów i obracać. Taka prosta technologia. W drodze powrotnej deszcz zaczął się trochę nasilać, ale ostatecznie przejażdżka zakończyła się bez żadnych niepożądanych przygód i wszyscy byli zadowoleni. Jak będziecie na miejscu, obczajcie sami koniecznie. Było super, szkoda tylko, że tak krótko.
Umówiliśmy się tak, że po drezynach Ania z Piotrusiem odwiozą mnie na parking gdzie miałem przypiętą Tęczową Strzałę, pojadę sobie zwiedzić Muzeum Budownictwa Ludowego, a potem zapraszają mnie do siebie na grilla i będę mógł zostać na noc. Mieszkają 13 kilometrów od Sanoka, ale moja koleżanka prowokacyjnie dodała „co to dla Ciebie?”. Oprócz muzeum chciałem jeszcze zobaczyć Ruiny Zamku Sobień. Okazało się, że nawet będziemy koło niego przejeżdżać, więc Ania zaproponowała, żebym sobie wyskoczył go obczaić, a oni poczekają na mnie z Piotrusiem w samochodzie. Po deszczu jednak stroma i wąska ścieżka prowadząca do ruin była bardzo śliska. Stwierdziłem, że nie zaprezentuję się ładnie na grillu w podartym dresie, z ranami szarpanymi, umorusany błotem i ze śliwami na twarzy, jak Rocky Balboa po walce z Apollem, które z pewnością bym nabył spadając ze zbocza zamkowego. Po szybkim rozeznaniu powiedziałem tylko, że jest za ślisko na moje manifestujące zamiłowanie do ekologii i kultury PUNK vansy i że ruiny zobaczę sobie innym razem.
Wtedy Piotruś na całe gardło, tak żeby ludzie na zamkowej wieży zwiadowczej mogli usłyszeć:
-Wujek, kup se buty!
Żeby trafić do Muzeum Budownictwa Ludowego trzeba przejechać przez ciekawy architektonicznie Most Białogórski. Nie sposób go ominąć, bo przed nim ustawiony jest czołg. Zakładam, że ma on upamiętniać walki, które się na tych terenach toczyły podczas Drugiej Wojny Światowej, ale mnie osobiście zazwyczaj przepełniają niepokojem takie narzędzia agresji. Co do skansenu okazał się fenomenalny! Jest to olbrzymi obszar słynący przede wszystkim z odtworzonego Rynku Galicyjskiego z działającą pocztą i piekarnią, jakkolwiek, jest tam mnóstwo innych budynków, które robią piorunujące wrażenie. Wzory jakimi Łemkowie ozdabiali swoje chaty skojarzyły mi się z tatuażami podziwianych przeze mnie Inuitów. Szczęka opadła mi, gdy zobaczyłem tartak, którego piły nie były napędzane nieokiełznaną jeszcze wtedy elektrycznością , a wodą tak jak młyn. Był tam też cały sektor poświęcony wydobyciu ropy i znów pomyślałem o Bartku, który jest zafascynowany tematem. Zaskoczyło mnie, że chłopskie chałupy były budynkami jednoizbowymi jedynie z klepiskiem i skojarzyły mi się z domami ludności plemiennych, jakie do dziś można spotkać w Namibii, Kenii i Etiopii. Cały teren to niezwykła, poruszająca i edukacyjna podróż w czasie, na którą dobrze jest zarezerwować sobie co najmniej kilka godzin. Z głodu nie umrzemy, bo między zabytkowymi domami było mnóstwo jabłoni z soczystymi owocami kuszącymi, aby je zjeść. Oczywiście musiałem kilka ukraść i się nimi wzmocnić, bo od śniadania zjadłem tylko kawalątek ciasta i podarowane mi maliny.
Żeby dojechać na grilla potrzebowałem około godziny i zebrałem się mniej więcej tak, żeby zdążyć razem ze zmrokiem. Po drodze zaczęło trochę padać, ale dojechałem bez problemu. Na miejscu było już mnóstwo gości. Poznałem rodziców Ani, jej brata Przemka, jego żonę, chyba siostrę żony z mężem i jeszcze jakąś jedną parę? Było tam też sporo robiących wesoły harmider dzieciaczków, wspomniany wcześniej wilczur i dwa kociaki. Na rożnie skwierczało mięso, kiełbasy i inne frykasy, a do tego mama Ani zrobiła proziaki! Jest to słynne lokalne, robione na patelni pieczywo, o którym oczywiście nigdy wcześniej nie słyszałem. Świetne! Poczułem się jak krasnolud wcinający lembasy, takie chlebki robione przez elfy z Mrocznej Puszczy w mitologii stworzonej przez Tolkiena. Gościnni gospodarze niezwłocznie zaczęli też szczodrze polewać wódkę. Organizm miałem pęczniejący od adrenaliny produkowanej przez trzy ostatnie dni, także wydawało mi się, że ognista woda, jakoś dziwnie, w ogóle na mnie nie działa, ale wiecie jak to jest. Nie działa, nie działa, kiedy nagle działa… a wtedy już jest za późno! Jan Himilsbach powiedział, kiedyś, że picie wódki to jest wprowadzenie elementu baśniowego do rzeczywistości, więc o północy poszliśmy do stodoły oglądać rower, którym dziadek pojechał do Krakowa.
Nalegałem też, żebyśmy z Przemkiem pojeździli traktorem. Moglibyśmy zaorać całą Drogę Mleczną, ale kobiety powiedziały, że chyba nas pogięło i nam zdecydowanie zabroniły. Chciałem spać na sianie, ale mama Ani powiedziała, że absolutnie, wykluczone, zmarznie mi wiadomo co i że gość powinien spać w ciepłym łóżku. Jestem pewien, że tak naprawdę bali się, że po takiej nocy spędzonej przeze mnie w stodole, kury zaczęłyby składać zielono-żółto-czerwone jajka, a na wiosnę wszystkie pola w okolicy obrodziłyby w konopie indyjskie zamiast zboża. Narysowałem też dzieciom Smoka Wawelskiego zbierającego z drzewa jabłka, a Ania dorysowała obok znak SanOK…
…ale wszystko to pamiętam jak przez mgłę, albo wcale, bo chwilę po tym nie zasnąłem, a raczej straciłem przytomność.
NIEDZIELA
Śniło mi się, że chce mnie rozszarpać wściekły lew. Obudził mnie mruczący i ostrzący sobie na mnie pazury kociak. Potrzebowałem kilka sekund, żeby zorientować się gdzie jestem. Bolące gardło i zaschnięta ślina na kącikach ust pozwalały mi myśleć, że musiałem tej nocy chrapać jakby amerykańscy osadnicy ścinali piłą tysiącletnią sekwoję. Jest to zresztą oczywiste po wódce. Gościnność moich domowników z pewnością, musiała zostać tej nocy wystawiona na niemiłosierną próbę tolerancji decybeli, jakkolwiek ich uprzejmość sprawiła, że nikt nawet o tym nie wspomniał. Ania, żeby mnie ratować zrobiła jajecznicę na boczku i rano byłem traktowany jak bohater, aniżeli złoczyńca. Podczas śniadania dowiedziałem się, że kiedyś funkcjonowały w Bieszczadach skupy jabłek. Każdy mógł swoje tam zanieść. Teraz tego już nie ma i może dlatego, niektórzy nie mając pomysłu co zrobić z owocami, zgrabiają je w kupki na kompost. Troszkę jeszcze porozmawialiśmy, pobawiłem się też z Piotrusiem, bo jego siostrzyczka Izunia, ciągle nie była jeszcze do mnie przekonana. Potem Ania zaproponowała kawę. Nigdy jej nie piję, ale tym razem pomyślałem, że spróbuję. Może mi pomoże na dzisiejszy stan? Podziękowałem, pożegnałem się ze wszystkimi i wyruszyłem w dalszą drogę. To znaczy, Ania zawiozła mnie do centrum. Żeby rower zmieścił się do samochodu, musiałem ściągnąć przednie koło. W Sanoku, oczywiście jak na skaranie, jedyne miejsce, gdzie dało się zaparkować było naprzeciwko kościoła. Tam zhańbiony przez promile, z osądzającym wzrokiem figur wszystkich świętych skupionych na mnie musiałem wymyśleć, czemu to przeklęte koło nie zakłada się tak łatwo jak się ściągało!? Na szczęście z pomocą trochę bardziej rześkiej koleżanki udało się to ogarnąć. Przytuliłem ją na pożegnanie i skierowałem się w stronę Zamku oglądać sztukę, która jak prawdopodobnie dzień wcześniej mówiłem po pijaku, jest moja religią. Trwało to parę godzin, po czym poczułem, że nastaje kryzys. Musiałem wyjść i pokręcić się na chłodnym powietrzu rowerem po centrum, bo inaczej bym haftował. Po jakimś czasie stwierdziłem, że wystarczy już tych atrakcji i pojechałem na dworzec. Na peronie zjadłem sobie obiad. Fasolkę w sosie pomidorowym z puszki i kradzione jabłko. Do odjazdu została jakaś godzina, a ja żeby nie zamarznąć zacząłem kręcić ósemki między latarniami. Te górskie dziewięć stopni odczuwa się zupełnie inaczej niż miejskie dziewięć stopni, więc ubrany tylko w dres zmarzłem na kość. Za to powiem wam, po dwóch bardziej lajtowych dniach, jeśli chodzi o jazdę zakończył się strajk d**y i nawet pomyślałem, że gdyby nie kac, deszcz i zimno to chętnie pojechałbym do domu rowerem. Pociąg wjechał na peron o czasie. Kiedy wchodziłem do wagonu, widząc chyba, że jestem trochę zagubiony przywołał mnie wzrokiem chłopak z długimi włosami blond. Zaczął opowiadać mi o swoim dziadku i o książce o pszczołach, o tym jak policja go złapała, kiedy pod ukraińską granicą z kolegą zbierali Łysiczki. Chciałem wyjaśnić, że moja wiedza na ten temat jest prawie, że wyłącznie teoretyczna, zaczerpnięta jedynie z dwóch książek „Drzwi percepcji” Huxleya i „Mojego trudnego dziecka” Hoffmana, ale mój wygląd sprawiał, że pewnie i tak by mi nie uwierzył. Opowiadał, dalej o swojej kierownicy, o pedałach z zaczepami do butów, o super lampce i o tym, że chyba jeździ ode mnie lepiej na rowerze. Cóż, bardzo możliwe, że tak. Nie miałem potrzeby rozpoczynania dyskusji posiłkując się argumentami wyssanymi z palca, żeby udowodnić mu, że jest inaczej. Za to ja mam na pewno dłuższą brodę Daniel. Droga do Krakowa była żmudna, a dzięki mojemu nowemu koledze upłynęła trochę szybciej i może w mniejszych męczarniach, dzięki temu, że umysł miałem zajęty i nie musiałem skupiać się na kacorku, także dzięki za wspólną podróż.
Pożegnaliśmy się na Dworcu Głównym w Krakowie i pomknąłem do Szyszchałupki, do moich trzech kocurów za którymi już strasznie tęskniłem. Teraz jak spisuję dla was te słowa, mam ochotę zakończyć cytatem z drugiej bajki, którą miałem ze sobą do poczytania.
„Wtedy starsi kiwali głowami, uśmiechali się i mówili:
– To ci się tylko śniło.
I nie wierzyli, że to wszystko opowiadał Hanusi Szyszkowy Dziadek.”
Etap I – Kraków –> Krosno
Etap II – Krosno –> Sanok
Super! Tekst i cała przygoda! Jestem z Sanoka, jeżdżę rowerem, mam równie ciekawe wydarzenia za sobą, związane z podróżami na bicyklu… Pozdrawiam, Przemek
Cieszy nas niezmiernie, że tekst przypadł do gustu. Zapraszamy do kontaktu na wiatrwszprychach@gmail.com – możemy pomyśleć o publikacji relacji z jakieś ciekawego wyjazdu.