Bartłomiej Pawlak
Trzecia najdłuższa rzeka Polski to oczywiście Warta, a trzeci dopływ tejże to…? Oczywiście, zgadliście, proszę siadać, piątka z geografii – to Liswarta. Ma ona 93 km długości, początek swój bierze w Mzykach, od zachodu łukiem omija Częstochowę, by w Kulach połączyć swe wody z Wartą. Kajakarzom jest znana z licznych spływów organizowanych w jej nurcie, ze względu na nieznaczną głębokość i raczej leniwy prąd. Kilka lat temu, cztery Lokalne Grupy Działania dostrzegły potencjał rzeki i otaczających terenów do wytyczenia szlaku rowerowego, a tym samym zwiększenia atrakcyjności oferty turystycznej regionu. W efekcie na dystansie 108 km wytrasowany został przebieg Liswarciańskiego Szlaku Rowerowego. Powstały wiaty wypoczynkowe, tablice informacyjne, szlak niebieskiej barwy rzetelnie został oznakowany w terenie, a dla uzupełnienia wydano w formie papierowej mapę oraz przewodnik rowerowy. Okazja do wyjazdu z rowerami do Doliny Liswarty nadarzyła się w połowie sierpnia, z racji przedłużonego weekendu. Oczywiście jak ma być więcej wolnego, to pogoda musi się obrazić i straszyć deszczem. Kto nie ryzykuje, szampana nie pija, zatem przestaliśmy śledzić wszystkie możliwe strony meteo. Chociaż decyzję podjęliśmy na kilka dni przed wyjazdem, to z rezerwacją noclegów nie mieliśmy problemu. Zdecydowaliśmy się na Gospodarstwo Agroturystyczne “Zwierzyniec Pierwszy”. Zawsze Zwierzyniec kojarzył się nam z Roztoczem, o czym można przeczytać w Roztocze cz.1 oraz Roztocze cz. 2, a tutaj okazuje się, że między Kłobuckiem a Krzepicami również położony jest Zwierzyniec, ale z dopiskiem w nazwie: Pierwszy, Drugi, oraz Trzeci.
Dla wprawionego rowerzysty 108 kilometrów szlaku jest do pokonania w jeden dzień, ale my rodzinnie i bez spiny postanowiliśmy podzielić ten dystans na trzy etapy.
Dzień pierwszy
Początek długiego weekendu i remonty na S1 to gwarancja wzmożonego ruchu i korków na drodze, więc zaplanowaliśmy start z Krakowa na piątkowe wczesne popołudnie. O dziwo, 180 km które mieliśmy do pokonania przejechaliśmy w miarę płynnie i o 19:00 zameldowaliśmy się na kwaterze.
Pani Alina przywitała nas serdecznie, wręczyła klucze do domku i pobiegła kończyć z dziećmi warsztaty, które prowadzi w ramach swojej Agroturystyki. My tymczasem rozlokowaliśmy się wygodnie w trzech pokojach, po czym wyruszyliśmy na rekonesans po gospodarstwie.
Po lewej stronie przywitały nas dwie papużki w wolierze, z prawej dochodził śmiech dzieciaków, a terkot tyrolki oznaczał dobrą zabawę na placu zabaw.
W dalszej części podeszły do nas dwie wesołe owieczki, w zagrodzie urzędowały kury i kaczki. Za ogrodzeniem oddzielona świeżo zaoranym polem rozciągała się połać lasu Rezerwatu Modrzewiowa Góra, a po prawej stronie promienie zachodzącego słońca uwydatniały kontury położonych na pobliskim wzgórzu drzew.
Nasze nosy mile łechtały zapachy ziół posadzonych na rabatkach, wieczorową porą niezwykle intensywne. Wracając, minęliśmy zgromadzone stare sprzęty gospodarskie, tablice informacyjne o lesie, ziołach i pszczołach, a na koniec budynek z szyldem “ocalić od zapomnienia”, wewnątrz którego umieszczono wiekowe już meble oraz sprzęty domowe.
Oprócz naszego domku w gospodarstwie na gości czekają kolejne trzy chatki, pomalowane na błękitny kolor.
Przed snem wyszliśmy jeszcze przed domek, szukać na niebie roju spadających Perseidów. Niebo było prawie bezchmurne, a noc czarna jak atrament szczelnie otuliła swoim płaszczem wszystko dookoła. Z okolicy nie dochodził absolutnie żaden dźwięk – ani szczekanie psów, ani szum liści trącanych wiatrem, a nasze szepty wydawały się nienaturalnie głośne. Takie doświadczenie pierwotnej ciemności i ciszy.
Mieliśmy farta i udało nam się zaobserwować kilka Perseidów przecinających w mgnieniu oka nieboskłon. Na koniec, zza horyzontu wyłonił się księżyc w pełni i złotą poświatą zalał wszystko wokół. Potraktowaliśmy to jako dobrą wróżbę na następny dzień i ułożyliśmy się do snu.
Dzień drugi
Po cudnym wieczorze, ranek nastał niestety pochmurny i dżdżysty. Ale że co? Że jak? Gdzie to słońce i pogoda? Na pusty żołądek nie należy się denerwować takimi sprawami, więc po sutym śniadaniu poprawiliśmy mocną kawą i od razu morale wzrosło. Jedziemy!!! Przed nami 60 km w samochodzie – autostradą A1 musimy wrócić do Woźnik, gdzie ma swój początek Liswarciański Szlak Rowerowy. Do Kłobucka była masakra, bo mżawka przeszła w deszcz, a chmury były tak nisko zawieszone, że kryły wierzchołki okolicznych elektrowni wiatrowych. Po wjeździe na autostradę deszcz ustał, widoczność uległa poprawie, po czym wkrótce zameldowaliśmy się w centrum Woźnik.
Miejscowość ładna, z zadbanym rynkiem, fontanną i pomnikiem ku pamięci Józefa Lompy. Na wąskich uliczkach odchodzących od rynku zauważamy bruk ceglany – dzisiaj to już rzadkość.
Samochód parkujemy przy boisku lokalnego klubu sportowego i bez zbędnego ociągania się ruszamy w drogę.
Plan jest taki, żeby jechać, póki się da, a jak deszcz zacznie padać, to zarządzić odwrót. Na wyjeździe z Woźnik po prawej stronie mijamy pomnik obrońców z Kampanii Wrześniowej, zaciekle broniących się w bitwie pod Woźnikami.
Dalej rondo, krótki podjazd, szybki zjazd, odcinek rowerowej ścieżki, przejazd pod autostradą A1 i opuszczamy Woźniki. Na wzniesieniu odbijamy w prawo w szutrową drogę, gdzie żółtymi główkami witają nas słoneczniki porastające sporych rozmiarów pole.
Kierujemy się na pokryty czerwoną dachówką dach kościoła w Lubszy. W Babienicy uzupełniamy prowiant w przydrożnym markecie i hejże dalej w trasę.
Za Babienicą, tuż przed skrzyżowaniem z DW905 szlak kieruje nas w prawo, gdzie pośród pól znajdują się źródła Liswarty – oznacza to, że niewątpliwie jesteśmy w Mzykach.
Po chwili tuż za mostkiem, pod którym przepływa mikrych jeszcze rozmiarów rzeczka (a właściwie ledwie widoczny pośród traw ciek) odbijamy w lewo. Senna droga drobnymi zakrętami wije się pomiędzy domami, to znowu pośród pól uprawnych.
W takich okolicznościach przyrody i nadal bez deszczu docieramy do Boronowa. Zgodnie z podpowiedziami przewodnika powinniśmy poszukać zabytkowego, drewnianego kościoła, ale nie chcemy tracić czasu zjeżdżając ze szlaku. Ulica 3 Maja wyprowadza nas w okolice dworca PKP, gdzie przekraczamy tory kolejowe, by niedługo później wjechać ponownie pomiędzy drzewa i uprawne pola.
Droga wiedzie nas do przysiółka Doły, gdzie w pewnym momencie wjeżdżamy pomiędzy dwa stawy spiętrzone na Liswarcie.
Jak głosi zamieszczona na słupku tabliczka, znajdowała się tu huta żelaza. Za stawami napotykamy pasące się krowy rasy szkockiej, futrzaste, z szerokimi, ostro zakończonymi rogami oraz charakterystyczną “grzywką” opadającą na oczy.
Teraz czeka nas najtrudniejszy etap tego dnia, a mianowicie dwa kilometry lasem, piaszczystą drogą. Raz szybciej, raz wolniej posuwamy się do przodu szukając w miarę twardego podłoża.
Dodatkowo sytuację pogarsza fakt, że ciężarówki wywożące z lasu drewno, mocno wzruszyły leśny dukt.
Gdy znowu pod kołami łapiemy asfalt oddychamy z ulgą. Gdyby ktoś potrzebował odpoczynku, to można skorzystać z wiaty przy leśnym parkingu.
Przy drodze mijamy wielkich rozmiarów dąb – trzeba było czterech osób, by go objąć. Później mokradła, pośród których coś zaczęło chrzęścić w zaroślach, gdy robiłem zdjęcia – wolałem pospiesznie się oddalić, żeby naocznie nie przekonać się czy to łoś, dzik, albo inny zwierz.
Od Chwostka do Lisowa chociaż mimo że wzdłuż drogi, to jedzie się wygodnie, bo po rowerowej ścieżce.
W Lisowie mijamy kolejny staw na Liswarcie, przekraczamy DK46, by ponownie wjechać w leśne ostępy.
Liswarta raz chowa się za drzewami, co jakiś czas znowu pojawia się w zasięgu wzroku, przepływa pod mostkiem, ale to wciąż nie jest jeszcze rzeka, którą można spłynąć kajakiem. Podróż urozmaicają nam spotykane sarenki i bociany, które nic sobie nie robią z naszej obecności, co najwyżej obdarzają nas przelotnym spojrzeniem.
W Taninie, przy remizie strażackiej robimy krótki postój w jednej z wielu rozsiany wzdłuż szlaku wiat dla rowerzystów.
W kolejnych dniach doszliśmy do wniosku, że często właśnie przy strażnicach są one ulokowane, wraz z placami zabaw i plenerowymi siłowniami. Po odpoczynku wyruszyliśmy na ostatnie 5 km zaplanowane na ten dzień. Po drodze czekała nas jeszcze nie lada niespodzianka, bo w pewnym momencie z lasku wyskoczył młodziutki jelonek, pobiegł chwilę równo z nami, następnie przeskoczył na drugą stronę jezdni kontynuując bieg po ściernisku, jeszcze raz zmienił stronę, po czym w kilku susach znikł w lesie.
Punktem końcowym i zwrotnym jednocześnie tego etapu był mostek nad Liswartą, która w tym miejscu przestała wyglądać już jak potoczek, a zaczęła przypominać malowniczą rzeczkę, płynąc w obwałowaniach, pośród zieleni i żółci rosnących roślin.
Po sesji foto rozpoczęliśmy powrót – 40 km za nami i 40 jeszcze przed nami. Wracając zawsze zauważa się nowe rzeczy albo patrzy na widziane wcześniej z innej perspektywy. Z Taniny jeszcze można byłoby podskoczyć do Rezerwatu Cisów, ale to postanowiliśmy zostawić już na inny raz.
Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że powrót idzie nam zdecydowanie szybciej, ale to tylko takie złudzenie, bo przecież kilometry w obie strony są identyczne.
W miejscowości Hadra przy kościele drogowskaz kieruje nas w prawo, do kolejnego MOR-u.
Tam rozlokowujemy się na dłużej, wyciągamy kuchenkę, menażki, kubki oraz sztućce i rozpoczynamy przygotowywanie obiadu. Tego dnia szef kuchni serwuje żurek z kiełbasą i ziemniakami wzbogacony jajkiem na twardo. W międzyczasie meteo traci dobry humor, chowa słońce, dmucha wiatrem i przygania czarne chmury z deszczem.
Szczęśliwie liznęło nas tylko bokiem, ale czym prędzej zwijamy manatki, bo zostało nam jeszcze 25 km powrotnej drogi, a ciemnych chmur pojawiło się znacznie więcej. Ciśniemy zatem przez piaski bez marudzenia, że grząsko, pagórki przeskakujemy ot tak sobie, mijamy Boronów, Mzyki i dopiero w Biebienicy przystajemy na MORze, dając nogom wytchnienie oraz racząc się czekoladą dla podniesienia morali.
Niestety nie dane nam było sucho wrócić do samochodu. Przed Lubszą dopada nas deszcz i chłód, które nie odpuszczają aż do samego parkingu, ale nie narzekamy, bo równie dobrze mogliśmy rano zawracać z tego samego miejsca, a udało się wykroić świetny dzień na rowerach. Po powrocie szybka, samodzielnie przygotowana pizza na późną kolację i można iść spać. Niebo zaciągnięte chmurami na maxa i o Perseidach można pomarzyć. Bilans dnia 80 km.
Dzień trzeci
Hmm… po wyjściu przed domek, na dwoje babka wróżyła… Nie pada, ale po niebie z zawrotną szybkością pędzą naprzemiennie zwały czarnych i białych chmur. Po 80 kilometrach dnia poprzedniego, mieliśmy w planie pokonanie 35-40 km Szlaku w spokojnym tempie. Samochód zostawiliśmy w miejscowości Ługi-Radły, kilkaset metrów od Liswarciańskiego Szlaku Rowerowego.
Początkowo obraliśmy kierunek przeciwny do planowanego, czyli na południe, żeby przejechać 10 km dzielące nas od miejsca, do którego dotarliśmy dzień wcześniej, jednakże po ujechaniu 5 kilometrów postanowiliśmy zarzucić ten pomysł.
Po dotarciu do Panoszowa, przekroczeniu Liswarty i zjeździe pomiędzy zabudowania asfalt zmienił się w piaszczystą, leśną drogę.
Doszliśmy do wniosku, że szkoda czasu na brnięcie w piasku – trudno, będziemy mieli pięciokilometrową lukę w ciągłości szlaku. To było dobre posunięcie, bo wkrótce z nieba zaczęły lecieć na nas krople deszczu, a ołowiane chmury nie zwiastowały niczego dobrego. W Ługach-Radłach przy remizie przeczekaliśmy najgorsze. Akurat trwały przygotowania do gminnych dożynek, więc nie mogło zabraknąć modnych ostatnimi laty postaci wykonanych z balotów słomy i fotografii na ich tle. Młodzież w ramach walki z nudą (bo wiadomo, że jak pada deszcz, to dzieci się nudzą) skorzystała z atrakcji placu zabaw, testując huśtawki.
Gdy wyczekaliśmy właściwego w naszym mniemaniu momentu do startu, po kilkuset metrach znowu musieliśmy szukać schronienia pod koronami drzew. Przez najbliższych kilka kilometrów ten schemat powtarzał się cyklicznie. Tereny, które przyszło nam przemierzać tego dnia, zmieniły swój charakter z leśnych na bardziej rolnicze.
Otworzyła się przestrzeń dookoła, droga prowadziła blisko zabudowań gospodarskich. Przez Stany (chociaż nie te Zjednoczone) dotarliśmy do Nowej Kuźnicy, gdzie na wjeździe do wsi zaskoczyły nas swoim widokiem urocze świnki wykonane z balotów słomy.
Przy remizie obowiązkowa wiata wypoczynkowa z terenem rekreacyjnym, ale uznaliśmy, że jest jeszcze zbyt wcześnie na postój. W Podłężu Szlacheckim najpierw przywitała nas grupa bocianów krążących po niebie i zbierających się na sejmik przed odlotem, a następnie na skraju lasu natknęliśmy się na stadko młodych sarenek.
Generalnie na trasie spotkaliśmy więcej dzikich zwierząt niż rowerzystów.
Po pokonaniu kilku kolejnych kilometrów w Podłężu, tym razem Królewskim namierzyliśmy dużą wiatę, która posłużyła nam za schronienie podczas kolejnej fali opadów.
Szef kuchni zarządził przerwę obiadową i zapodał pyszną zupę ogórkową.
W Starokrzepicach, po raz kolejny Szlak krzyżuje się z przebiegiem rzeki.
Na wjeździe do Krzepic napotykamy drogowskaz kierujący nas na prawo do starego żydowskiego cmentarza (kirkutu), na terenie którego, zgromadzonych jest przeszło 400 starych żeliwnych nagrobków (macew).
Nasz wzrok przyciąga charakterystyczny, choć mocno zniszczony budynek – to synagoga. Widzimy rozpoczęte prace remontowe przy dachu – trzymamy kciuki, żeby za kilka lat wyglądała jak Centrum Spotkania Kultur w Dąbrowie Tarnowskiej.
Gdy za synagogą kolejny już raz przekraczamy Liswartę, po lewej stronie wyłania się ceglana bryła kościoła, a tuż za nim piękny, zadbany rynek.
Chociaż brukowany, to z drzewami, żywopłotem i kwietnymi klombami oraz herbem miasta wtopionym w nawierzchnię placu.
Z Krzepic do Zwierzyńca mamy raptem 5 kilometrów, co w promieniach słońca wyzierającego zza chmur było fajnym akcentem na zakończenie wycieczki.
Nasze Panie i Miłosz zostali korzystać z uroków agroturystyki, a ja z Dominikiem żwawym tempem pokręciliśmy w kierunku zaparkowanego samochodu – przez Panki i Przystajń jakieś dodatkowe 18 km. W Przystajni zrobiliśmy krótką przerwę na rynku, który rano przykuł naszą uwagę. Poczuliśmy się jak u siebie w Krakowie, bo i na tutejszym rynku stoją Sukiennice. W międzyczasie chmury rozeszły się całkowicie, słońce zaczęło dobrze przygrzewać w efekcie czego, do samochodu dotarliśmy dobrze zgrzani. Cała operacja wraz z powrotem autem zajęła nam koło półtorej godziny, więc wróciliśmy w sam raz na pyszną pizzę.
Tym razem wieczór był bezchmurny i udało się ponownie zaobserwować spadające Perseidy.
Podsumowując, etap liczył 35 km, do których z Dominikiem dołożyliśmy ekstra 18.
Dzień czwarty
Mając w perspektywie konieczność powrotu po południu do Krakowa, czym prędzej po śniadaniu spakowaliśmy swoje rzeczy do auta, pożegnaliśmy się z Panią Aliną obiecując jeszcze wrócić na kajaki i ruszyliśmy na ostatni etap eksploracji Szlaku.
Samochód zaparkowaliśmy przed lokalnym centrum handlowym w Krzepicach i już na rowerach ponownie przez rynek skierowaliśmy się ku obrzeżom miasta.
Po opuszczeniu Krzepic krajobraz znowu zmienił się znacząco w porównaniu do tego, z poprzedniego dnia.
Jechaliśmy płaską doliną rzeczną, pośrodku której spokojnie swe wody toczyła Liswarta, otoczona z obu stron rozległymi, kwietnymi łąkami.
Za zakładem przemysłowym w Zbrojewsku szlak po raz kolejny wjeżdża w las i prowadzi nas piaszczystą drogą, na której jednak szczęśliwie udaje się nam wyszukać w miarę twarde podłoże.
Po wyjeździe z lasu jakiś czas jedziemy główną ulicą Dankowa. Zauważamy, że część domów w regionie posiada ściany z kamieni wapiennych przemurowanych cegłą. W Dankowie szczególną uwagę należy zwrócić na pozostałości murów obronnych i bastionów, tak zwanego Fortalicjum Warszyckiego.
Chociaż do czasów dzisiejszych zachowały się w formie trwałej ruiny, to ich rozmach budzi respekt. Po minięciu fortyfikacji za mostem na Liswarcie znajduje się przystań kajakowa. Ruch na wodzie zapowiada się spory, w polu widzenia pojawiają się kolejne kajaki, które jeden za drugim są kolejno wodowane.
Przed nami odcinek, którym straszyły znalezione w czeluściach internetu informacje, jakoby na dwukilometrowym odcinku pomiędzy Troninami a Rębielicami Szlacheckimi spodziewać się należało okrutnych piachów.
Szczęśliwie jednak okazało się, że strachy na lachy, bo w międzyczasie najwyraźniej droga została poprawiona i utwardzona, a leśny dukt był całkiem znośny do jazdy. Po wyjeździe z lasu czekał na nas kolejny mostek na Liswarcie, a w jego okolicy całe mnóstwo kajaków.
Poniżej mostu znajduje się dawny młyn, ale nie wchodziliśmy na jego teren, bo tabliczka na ogrodzeniu informowała o prywatnej własności. Postaliśmy trochę na moście, pomachaliśmy kajakarzom, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po opuszczeniu Rębielic wjechaliśmy do miejscowości Szyszków, więc nie było innej opcji jak stanąć, pstryknąć fotkę i wysłać z pozdrowieniami do naszego Redaktora Szyszkodara. Ucieszył się, a jak!
Początkowo między polami, później długą prostą pomiędzy zabudowaniami docieramy do Popowa, gdzie na rondzie zawracamy.
Trochę nam szkoda, że tym razem brakło czasu na pokonanie ostatnich 20 km Szlaku do Wąsosza, zobaczenia miejsca, gdzie Liswarta w Kulach wpada do Warty, zwiedzenia Kalwarii Wąsoskiej, ale co zrobić, trzeba jeszcze wrócić te 20 km do Krzepic, by później obrać kierunek na Kraków. Jedziemy po własnych śladach odciśniętych przed południem, obserwując z innej perspektywy to, co widzieliśmy już wcześniej.
Widziane od tej strony umocnienia w Dankowie, dają do myślenia co do rozmachu i wielkości założenia obronnego.
Pod murami fortyfikacji, przy kolejnej strażnicy, a jakże, znajdujemy wiatę, gdzie szef kuchni wyciąga kartę z plecaka i proponuje zdrożonym cyklistom pyszną pomidorówkę z menażki. Nikt nie protestuje. No! I tak oto na zakończenie naszej wyprawy możemy dopisać kolejne 40 km przejechane po Szlaku.
Może w trochę nietypowy sposób przemierzaliśmy Liswarciański Szlak Rowerowy, bo kręciliśmy się po nim tam i z powrotem, ale takie były nasze założenia przed wyjazdem. Pojeździć trochę w jedną, trochę w drugą stronę, nacieszyć oczy widokami, poznać nowe tereny, posmakować trasy, a nade wszystko spędzić czas w rodzinnym gronie. Czy się udało? Jak najbardziej! Wycisnęliśmy 175 kilometrów ze 108, jakie liczy Liswarciański Szlak Rowerowy!!!
Szlak przygotowany został w sposób ciekawy i przemyślany, ukazując różne oblicza regionu. Poprowadzony bezpiecznie, bocznymi asfaltowymi drogami, czasami leśnymi gruntowymi drogami, jedynie dwukrotnie napotkaliśmy piaszczyste odcinki, ale na tyle krótkie, że nie przyprawiające o rozstrój nerwowy i histerię. Od strony Woźnik trochę pagórków, natomiast reszta Szlaku płaska niczym stół.
Oznakowanie szlaku bez zarzutu – podstawowe oznaczenie to typowe rowerowe piktogramy z niebieskim paskiem szlaku, lokalnie uzupełnione o dedykowane tabliczki i drogowskazy z logotypem Liswarciańskiego Szlaku Rowerowego oraz Lokalnych Grup Działania. Nawigacja po trasie jest bezproblemowa, chociaż jak zawsze doradzamy zaopatrzenie się w dedykowany przewodnik wraz z mapą i elektroniczny ślad trasy w formacie gpx (do pobrania na końcu artykułu).
Liczne wiaty wypoczynkowe rozmieszczone wzdłuż trasy dają możliwość wytchnienia lub schronienia przed deszczem w godziwych warunkach. Umieszczone przy nich tablice służą ciekawymi informacjami oraz pomagają odnaleźć na bieżąco lokalizację na Szlaku.
Z naszego punktu widzenia dodatkową zaletą regionu jest możliwość połączenia turystyki rowerowej ze spływami kajakowymi, co czynimy, ilekroć nadarzy się okazja. W tym przypadku zwyczajnie mieliśmy zbyt mało czasu, ale po głowach już nam chodzi pomysł powrotu, dokończenia brakującego odcinka szlaku na rowerach od Popowa do Wąsosza oraz spływu kajakiem Liswartą.
Jeśli ktoś szuka ciszy i spokoju, nie lubi tłoku na rowerowych trasach, a do tego cieszą go ciekawe, zmieniające się krajobrazy, to Liswarciański Szlak Rowerowy idealnie się do tego nadaje. Polecamy!!!
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ
Fajna rodzinna wyprawa rowerowa i dodatkowo świetnie opisana i obfotografowana. Jedyna mała nieścisłość to nazwa miejscowości, przez którą przejeżdżaliście – nazywała się Hadra a nie Harda.
Cieszą nas bardzo te miłe słowa. Literówka w nazwie miejscowości już poprawiona – dziękujemy za zwrócenie uwagi i uważną lekturę tekstu.