Bartłomiej Pawlak
“Kaszubska Marszruta” – to hasło zasłyszane w biegu w kontekście turystyki rowerowej echem odbijało się w mojej głowie przez cały dzień. Wieczorem po powrocie do domu otwarłem przeglądarkę i zacząłem poszukiwania – po trzech godzinach eksploracji Internetu wiedziałem, że to jest dokładnie to czego szukałem – pomysł na rowerowe wakacje 2021.
KASZUBSKA MARSZRUTA – jest to sieć szlaków i ścieżek rowerowych odseparowanych od ruchu samochodowego lub poprowadzona lokalnymi, bocznymi drogami zlokalizowana na terenie powiatu chojnickiego, a dokładnie w Borach Tucholskich i otulinie Parku Narodowego Bory Tucholskie. Od Konarzyn i Charzykowych na zachodzie po Czersk na wschodzie oraz od Chojnic na południu po Brusy i Swornegacie na północy regionu. Łączna długość szlaków oznaczonych kolorem żółtym, zielonym, czerwonym i czarnym to przeszło 200 km. Nawierzchnia w przeważającej ilości szutrowa (drobnoziarnista, dobrze ubita), poza tym asfalt, kostka chodnikowa. Oznakowanie w terenie z logo trasy jest dobrze widoczne, pozwala jednoznacznie zidentyfikować szlak, którym się poruszmy, a całości dopełniają tablice informacyjne w ważnych miejscach. Niemniej jednak doradzamy posiadanie własnej mapy, aplikacji lub śladu trasy, ze względu na duży obszar, sporą ilość terenów leśnych oraz oddalenie od siebie miejscowości. Zalecane rowery to: trekkingowe, crossowe, górskie o szerokości opony minimum 1,5 – 1,75 cala. Po większości tras można poruszać się z przyczepką rowerową, ale trzeba mieć na uwadze, że teren jest pofałdowany i pełen krótkich podjazdów i zjazdów. Gdzie lepiej nie zapuszczać się z przyczepką będziecie wiedzieć po przeczytaniu relacji.
Szybka inwentaryzacja moich zasobów kartograficznych wykazała konieczność zakupienia map i przewodników rejonu Borów Tucholskich i Kaszub. Niestety okazało się, że szlaki Marszruty i owszem są wrysowane, ale mapy obejmują zbyt duży obszar i jak na moje potrzeby są zbyt mało szczegółowe. Ostatecznie udało mi się znaleźć w formie pliku mapę Kaszubskiej Marszruty wydawnictwa PLAN z 2014 obejmującą tylko interesujący mnie obszar i zaznaczone wszystkie szlaki. Z drukarni wróciłem z wielkoformatowym wydrukiem i zakupionym po drodze kompletem markerów. Zacząłem żmudne planowanie tras, tak, żeby oscylowały w okolicach 40 km i w miarę możliwości się nie dublowały. Potem kilka godzin klikania w planerze na Stravie i osiem propozycji tras gotowe. Do tego spływ kajakowy, kilka pomysłów na piesze zwiedzaniem i można powiedzieć voilà!!!
Kolejnym wyzwaniem jest znalezienie noclegów dla dwudziestoosobowej grupy i takiej samej liczby rowerów. Na rozesłane z zapytaniami maile odpowiedziała nam tylko pani Jola z Agroturystyki Na Dąbku, z którą szybko doszliśmy do porozumienia. Trzeba zaznaczyć, że wszystkie decyzje zapadały w szczycie drugiej fali pandemii, lockdownie i ogromnej niepewności co do najbliższych miesięcy. Szczęśliwie okazało się, że wzajemne zaufanie i delikatna nutka hazardu opłaciły się – wyjazd doszedł do skutku ku zadowoleniu obu stron.
I tak oto miejscowość Męcikał stała się na jedenaście dni naszą kwaterą główną. Oprócz komfortu mieszkania, przestrzeni i rewelacyjnego żywienia okazało się, że logistycznie jesteśmy idealnie umiejscowieni – stąd bezpośrednio wyruszaliśmy na większość wycieczek, jedynie dwa razy posiłkowaliśmy się samochodami, żeby dotrzeć do najdalej wysuniętych punktów.
Oddaję w wasze ręce relację z wyjazdu, z myślą, że komuś przyda się w planowaniu własnych wakacji – w całości lub fragmentach. Zapraszam do lektury:
Dzień 1 – 32 km – Męcikał, Czernica, Wielkie Chełmy, Brusy, Męcikał
Dzień zaczął się wcześnie, bo zaraz po północy, zapakowani po dach (i na dachu też), z rowerami na przyczepie rozpoczęliśmy liczącą 600 km podróż z Krakowa w Bory Tucholskie. Z nami podróżuje jeszcze Kuba, a w drugim aucie jedzie Agnieszka ze swoją rodziną. Kto ze mną jeździł na wakacje ten wie, że nie lubię tracić dnia, dlatego podróżujemy nocą. Tak było i tym razem. Chociaż wypakowane po brzegi auto i ciągnięta przyczepa wymuszały raczej wolną jazdę to zgodnie z założeniami, punktualnie o godz. 10:00 zameldowaliśmy się na miejscu. Kilka minut wcześniej na parking zajechał Jacek z familią. Do kompletu brakuje nam jeszcze paczki Krzyśka, ale mają dojechać dopiero na wieczór. Póki co szybka akcja z rozlokowaniem w pokojach i rozpakowaniem. Jacek jeszcze jedzie po tatę, a my udajemy się do pobliskiego sklepu zrobić aprowizację i zgłosić zapotrzebowanie na 30 bułek każdego dnia do końca pobytu.
Czas na pierwsze zapoznanie się z Kaszubską Marszrutą. Kto ma ochotę i siły po podróży melduje się na zbiórce i po krótkiej odprawie wyruszamy rozeznać teren. Drogę do sklepu już znamy, więc podążamy ku centrum miejscowości, przekraczamy rzekę Brdę żółtym rowerowym mostem, by tuż za sklepem poczuć pod kołami crème de la crème Marszruty, czyli tutejsze szutrowe drogi. Jest pysznie. Ale jednocześnie coś nam nie pasuje w otoczeniu…
Dookoła powinny być drzewa, a zamiast tego są całe hektary gołoborza, z niewielkimi kępami drzew co jakiś czas. To efekt porażającej siły huraganu, który w 2017 roku spustoszył tereny między Chojnicami i Brusami. Wiatr wiejący z prędkością 100-150 km/h łamał drzewa jak zapałki i wyrywał je z korzeniami. Przez kilka dni będziemy się oswajać z tym przykrym widokiem.
Jadąc przez Czernicę widzimy po lewej Jezioro Kosobudno, drogowskaz na plażę i młyn, za którym skręcamy w odchodzącą w lewo leśną drogę. Jest ona szeroka, równa, wysypana drobnymi kamykami, na których trzeba zachować czujność również ze względu na jeżdżące tędy samochody. Droga prowadzi równolegle do Jeziora Dybrzyk, które schowane za drzewami w pewnym momencie ukazuje się naszym oczom. To okazja nie tylko do podziwiania widoków, ale też posmakowania dojrzałych borówek (tak po krakowsku nazywamy jagody) prosto z krzaczka.
Po kilku minutach jazdy leśnym duktem stajemy na skrzyżowaniu drogi z Brusów do Swornegaci, przekraczamy jezdnię i kierujemy się na prawo. Do Wielkich Chełmów przez prawie pięć kilometrów szutróweczka wije się między drzewami to wznosząc się lekko, to znów opadając na okolicznych pagórkach. W Wielkich Chełmach przed funkcjonującą w dawnym dworze szkołą nawierzchnia zmienia się na asfaltową i tak przez Czyczkowy, ścieżką rowerową obok jezdni, wzdłuż falujących na wietrze łanów zboża docieramy do Brusów. Tam trochę GPS myli drogę, ale obierając azymut na wysoką, ceglaną kościelną wieżę nie mamy problemów z trafieniem do centrum.
Na miejscu czeka już na nas Jacek, który w międzyczasie dowiózł do nas swojego tatę i tak oto pan Józef powiększył ilostan naszej grupy. Nad Brusami dominuje wielki ceglany kościół, a w centrum znajduje się jeszcze mikroskopijnych rozmiarów park (a może raczej skwer). Po przerwie na lody i kawę, prostą jak strzała asfaltową ścieżką rowerową wzdłuż pól uprawnych opuszczamy Brusy. W Żabnie przekraczamy tory kolejowe i ruchliwą drogę na Chojnice, by już do samego Męcikału dojechać zjawiskową szutrówką.
Wrażenia z pierwszego dnia? Niezapomniane. Czysta przyjemność z jazdy leśnymi szutrami, miłe zaskoczenie oddzieleniem ruchu samochodowego od rowerowego, zauroczenie pięknem mijanych terenów.
Bez przygód docieramy na kwaterę, mamy jeszcze chwilę na odpoczynek, w międzyczasie dojeżdża na miejsce Krzysiek z rodziną i tak oto całą grupą, w sile dziewiętnastu osób stawiamy się na obiadokolacji. Po posiłku wiemy jedno – stąd nikt głodny nie wychodzi, a że jedzenie było pyszne, to ledwo wytaczamy się ze stołówki.
Zmęczenie zaczyna dawać znać o sobie, tylko juniorzy ochoczo kopią piłkę jeszcze po zmierzchu. My szybko omawiamy plany na następny dzień i udajemy się na zasłużony spoczynek.
Dzień 2 – 45 km – Męcikał, Kłodawka, Mylof, Kosobudy, Brusy, Męcikał
Spało się dobrze, ale o 7:00 pobudka, bo idziemy ze Staszkiem na zakupy. Bułki już czekają na nas zapakowane, uzupełniamy zaopatrzenie według list sporządzonych przez małżonki. Po naszym powrocie towarzystwo niespiesznie wstaje z łóżek, z pokoju Jacka i Joli dochodzi zapach kawy (wzięli ze sobą ekspres), więc kieruję się do nich z moim kawowym kubkiem. Jestem uratowany.
Do dyspozycji mamy zadaszoną wiatę ze stołami, więc znosimy produkty spożywcze i wspólnie zasiadamy do śniadania. Staje się to naszym codziennym rytuałem aż do końca wyjazdu. Jest miło i radośnie w tak dużym gronie przy wspólnym stole.
Po śniadaniu pakujemy się, zbieramy do wyjazdu i o 10:00 wszyscy karnie stają na zbiórce. Dzielimy się na grupy, ustalamy kolejność jazdy, zasady poruszania się i komunikacji. Większość osób ma doświadczenie w jeździe w grupie, ale przypomnienie najważniejszych rzeczy nie zaszkodzi.
Tym razem kierujemy się w przeciwnym kierunku niż poprzedniego dnia, czyli w prawo. Przez sześć kilometrów do Kłodawki lecimy równoległą do drogi ścieżką, generalnie płasko poza kilkoma krótkimi podjazdami i zjazdami, w dole których trzeba uważać na wypłukany i naniesiony piach. W połowie drogi przy leśnym parkingu dostrzegłem drogowskaz “do bunkra” – przypomniałem sobie, że czytałem o jakimś bunkrze z czasów wojny.
Trzeba sprawdzić – kilkaset metrów jedziemy dobrze oznakowaną drogą i wjeżdżamy na polankę, w niecce której znajduję się zrekonstruowana partyzancka ziemianka. Czytamy tablice informacyjne upamiętniające oddział “Cis” Tajnej Organizacji Wojskowej ”Gryf Pomorski” i tragicznych wydarzeń z 21-22 marca 1944, kiedy to kilkuosobowy oddział partyzancki odpierał ataki 350 żołnierzy regularnego niemieckiego wojska. Chodzimy po bunkrze w zadumie, myśląc o poświęceniu 7 poległych w walce partyzantów. Odwiedzajcie takie miejsca przy szlakach Waszych rowerowych wypraw – jeśli ktoś opiekuje się tymi miejscami, to okażmy zainteresowanie, niech nie odchodzą w zapomnienie w mrokach przeszłości.
Po polowej lekcji historii szybko docieramy do Kłodawki. Tam z trasy na Chojnice odbijamy w lewo. Kolejnym punktem na trasie będzie zapora Mylof odległa o około 6 km. Żeby tam dotrzeć jedziemy asfaltową drogą, po której prawej i lewej stronie jak okiem sięgnąć rozciągają się bezdrzewne połacie terenu z nielicznymi zgrupowaniami ocalałych drzew. Po czterech latach od huraganu stulecia wyrwane i połamane drzewa zostały już uprzątnięte, teren się zazielenił, ale ciężko jest się otrząsnąć z przygnębiającego wrażenia.
Zatrzymujemy się na koronie zapory wybudowanej na rzece Brdzie w 1848 roku i spiętrzającej wodę na wysokość 12 metrów. Poniżej zapory jest kaskadowy przelew wody, na końcu którego obserwujemy kajakarzy wodujących swoje łódki po przeprawie przez tą przeszkodę na wodnym szlaku. Powyżej zapory wypatrujemy miejsca, gdzie kolejnego dnia planujemy zakończyć nasz spływ kajakami.
Z zapory startujemy krótkim podjazdem, mijamy Okręglik i zatrzymujemy się na parkingu przed miejscowością Giełdon. Peleton nam się trochę rozciągnął, więc czekamy na resztę grupy. W międzyczasie odkrywamy, że za drzewami znajduje się sporych rozmiarów Jezioro Trzemeszno. Gdy reszta grupy dołącza do nas w Giełdonie skręcamy z asfaltu na prawo w utwardzoną boczną drogę by przez Czarniż dotrzeć do Kosobudów. Po ośmiu kilometrach szerokiej, ale wysypanej drobnymi kamyczkami drogi (dla samochodów żaden problem, rowerami mniej wygodnie) robimy w lesie przerwę obiadową. Wyciągamy kuchenki, rozpalamy palniki, gotujemy wodę na zupki, herbatę i kawę.
W międzyczasie próbujemy obczaić jakiś serwis po drodze, bo w rowerze Staszka przycina się wolnobieg. Jest mały problem z częściami, ale zobaczymy co się da zrobić, jak dotrzemy do Brus. Po obiedzie szybko znajdujemy się w Kosobudach, ale widoczny z oddali kościół, który chcieliśmy obejrzeć jest zamknięty na głucho. Wokół brak również jakichkolwiek tablic informacyjnych, więc nie tracąc czasu ruszamy dalej. Przystajemy przy wspomnianym wcześniej skwerku i kiedy ekipa udaje się na lody, ja ze Staszkiem zaglądamy do położonego obok serwisu rowerowego. Pomimo sporego ruchu uzyskujemy potrzebną pomoc zanim juniorzy kończą jeść lody. Dziękujemy bardzo za pomoc potrzebującym w drodze i polecamy innym to miejsce.
Reszta trasy pokrywa się z pokonaną poprzedniego dnia drogą z Brus do Męcikału. Do kolacji jeszcze chwila, więc jest czas na szybką toaletę i odświeżenie. Po kolacji mamy czas na rozmowy i aktywności sportowe młodszych. Kwitnie też życie szachowe dzięki Kubie, który w szachy mógłby grać cały czas. W rozgrywki wciąga Jolę, Jacka, Emilkę, Maćka, Michała i Jasia.
Dzień 3 – spływ kajakowy Brdą, akwedukt Fojutowo, kręgi w Odrach
Środa jest dniem bez rowerów, ale będziemy za to ćwiczyć inne partie mięśni. O 10:30 mamy zameldować się we młynie w Czernicy, skąd po krótkim spacerze na plaży czekają już na nas kajaki i cały ekwipunek.
Ubieramy kapoki, chwytamy wiosła, wodujemy kajaki i ruszamy na spokojną toń jeziora. Gdy łódki lekko kołyszą się na wodzie, wszyscy przypominają sobie sztukę sterowania kajakiem, po czym wyruszamy ku przygodzie.
Początkowo wiosłujemy po jeziorach Dybrzyk i Kosobudno, następnie rzeką Brdą – gdy przepływamy pod żelaznym kolejowym mostem to znak, że zaraz po prawej stronie na wysokim brzegu zobaczymy nasze gospodarstwo agroturystyczne.
Po chwili nad głowami mamy rowerową kładkę i most drogowy, którymi przejeżdżaliśmy przez poprzednie dni na rowerach.Za mostem, aż po samą zaporę płyniemy spiętrzonymi wodami Brdy tworzącymi Jezioro Mylof – wrażenie jest takie jakbyśmy płynęli trochę szerszą rzeką. Po drodze mijamy szuwary, zarośla, kolonie grążeli żółtych, na wysokich brzegach rosną strzeliste sosny. Wybrana przez nas trasa spływu liczy około 11 km, zajmuje nam około 3 godzin i kończy się na polu biwakowym tuż przed zaporą Mylof. Wciągamy kajaki na brzeg, pakujemy je na przyczepę, ekwipunek do busa i wracamy na kwaterę.
Ze względu na wczesną porę, po obiedzie decydujemy się na wycieczkę samochodową po okolicach. Wybór padł na oddaloną o 45 km miejscowość Fojutowo i znajdujący się tam akwedukt. Jest to kolejny po zaporze Mylof obiekt hydrotechniczny na Wielkim Kanale Brdy, który powstał w połowie XIX wieku z myślą o nawadnianiu Czerskich Łąk dla celów upraw trawy i zbiorów siana na paszę dla wojskowych koni. Akwedukt w Fojutowie umożliwia krzyżowanie się dwóch cieków wodnych, a mianowicie Wielkiego Kanału Brdy płynącego na górnym poziomie oraz Czerskiej Strugi przepływającej prostopadle dołem. Jest wykonany z cegły, można przejść zarówno dolnym jak i górnym poziomem.
Przy nim wypatrzyliśmy jeszcze wieżę widokową i stała się ona kolejnym punktem wycieczki. Po chwili, na górnym podeście załopotała nasza flaga, a cała grupa ustawiła się do zdjęcia. Z ciekawostek obejrzeliśmy jeszcze stok narciarski z wyciągiem, widoczny z oddali wiatrak, kolekcję maszyn rolniczych i wojskowego sprzętu.
Po szybkiej analizie mapy wyszło nam, że do kolejnej atrakcji mamy jakieś 25 km, więc nie było się nad czym zastanawiać. Było to polskie Stonehenge, czyli kamienne kręgi mocy w rezerwacie w Odrach.
Na śródleśnych polankach znajduje się kilka zespołów kamiennych kręgów – nie są to ogromne menhiry, a raczej sporej wielkości głazy precyzyjnie rozmieszczone na wrzosowiskach, ale atmosfera miejsca oraz panująca cisza i obecność tylko naszej ekipy sprawiła, że po plecach chodziły nam ciarki. Jest tu jakaś magia, jakaś moc, a na pewno historia dawnych plemion Gotów zamieszkujących te ziemie.
Jako, że słońce chyliło się ku zachodowi, nie pozostało nic innego jak wrócić na nocleg.
Dzień 4 – 38 km – Wokół Jeziora Charzykowskiego
Po śniadaniu szybko pakujemy rowery na samochody – potrzebujemy przemieścić się 20 km dalej do Chocińskiego Młyna. 300 metrów za młynem znajdujemy parking, gdzie bezpiecznie możemy zostawić auta i rozpakować jednoślady. Wycieczkę rozpoczynamy od wizyty w Centrum Edukacji Parku Narodowego Bory Tucholskie.
Nasza przewodniczka opowiada o powstaniu Centrum, historii i planach, a następnie zwiedzamy zagrodę pokazową z gatunkami zwierząt hodowlanych typowymi dla tego terenu oraz dzikimi zwierzętami, które z różnych względów nie są w stanie samodzielnie funkcjonować w naturalnym środowisku.
Opuszczamy Centrum i jedziemy na zaplanowaną na ten dzień pętlę wokół Jeziora Charzykowskiego. W Małych Swornegaciach przejeżdżamy przez zwodzony most na przesmyku pomiędzy jeziorami Długie i Charzykowskie. Nawierzchnia pod kołami to dobrze nam znane śródleśne szutrowe ścieżki.
Niestety jezioro z rzadka majaczy nam gdzieś w oddali. W końcu dojeżdżamy do miejscowości Charzykowy, gdzie nad brzegiem jeziora znajduje się piękna promenada oraz spora marina dla wszelkiego rodzaju sprzętu pływającego. Czekając na burgery przechadzamy się pomiędzy zacumowanymi jachtami i motorówkami, a na końcu wchodzimy na platformę wieży widokowej – z góry fajnie widać zacumowane jednostki.
Po posiłku, wypoczęci i pojedzeni ruszamy w dalszą drogę, zatrzymując się jeszcze w amfiteatrze przy miejskiej plaży, żeby zrobić ładne grupowe zdjęcia.
Dojeżdżamy do południowego krańca Jeziora Charzykowskiego, po czym udajemy się zalesionymi terenami Zaborskiego Parku Krajobrazowego na północ, zachodnim brzegiem jeziora. Przejeżdżamy przez Las Wolność – aż po Kopernicę wiedzie nas droga, która czasami bywa piaszczysta i pyłowa, momentami czarna niczym z żużla, wymaga włożenia trochę większej siły w napęd roweru, ale wciąż umożliwia jazdę. Po dotarciu do Babilonu nawierzchnia zmienia się na asfaltową, a droga wijąca się i lekko falująca pośród lasu daje niesamowitą frajdę z jazdy. Samochodów jak na lekarstwo, więc przy zachowaniu minimum uwagi, komfortowo można podziwiać okoliczne krajobrazy. Za Jeziorem Duże Łowne drewnianym mostkiem przekraczamy rzekę Brdę. Jeszcze po lewej stronie mijamy kolejne jezioro – Jezioro Głuche, po czym domykamy pętlę w Chocińskim Młynie.
Po powrocie i kolacji postanawiam pojechać jeszcze na mały rekonesans – jako że w sobotę mamy w planach odcinek z Męcikału do Zapory Mylof wzdłuż lewego brzegu jeziora, a chodzą słuchy o piaszczystym i nieprzejezdnym odcinku drogi, zatem chciałem to jeszcze sprawdzić w terenie. Faktycznie był feralny odcinek, z którym słabo radziły sobie nawet terenówki i ciężarówki, ale szczęśliwie okazało się, że można go ominąć lewą stroną. Jak już dotarłem do miejscowości Duża Klonia (tuż przed Zaporą Mylof), doszedłem do wniosku, że nie warto wracać tą samą drogą i popędziłem w lewo na Okręglik i Giełdon tak jak jechaliśmy dwa dni wcześniej, ale tym razem nie skręcając w prawo na Czarniż, a w lewo, by północno-wschodnim brzegiem Jeziora Trzemeszno wrócić do Męcikału. Jezioro w promieniach wędrującego nisko nad horyzontem słońca prezentowało się zjawiskowo. Jadąc drogą obecnie można na sporym odcinku podziwiać uroki jeziora, co przed huraganem nie było możliwe ze względu na rosnący nad brzegiem las. Przy okazji odkryłem alternatywną drogą powrotną na kwaterę przez Męciłkał-Strugę i wzdłuż Brdy. Rekonesans zaowocował dodatkowymi 20 kilometrami.
Dzień 5 – Wdzydze Kiszewskie, Kościerzyna, Bytów
Tego dnia my odpoczywamy od rowerów, a rowery od nas. Dwa kółka zamieniamy na cztery i zaczynamy zwiedzanie od położonego 45 km dalej skansenu we Wdzydzach Kiszewskich. Byłem tam 25 lat temu i miejsce to zmieniło się nie do poznania.
Pamiętam to wdzydzkie muzeum z lat dziewięćdziesiątych i skansen, który w tym samym czasie zwiedzałem w Niemczech – dwa światy. Teraz wdzydzki park etnograficzny prezentuje poziom europejskiego formatu. Począwszy od budynku wejściowego, przez uporządkowaną i pedantycznie zadbaną przestrzeń, umiejętnie wyeksponowane walory zabytkowych obiektów, tematycznie zaaranżowane obejścia, czytelny system informacji o obiektach, a na personelu z dużą wiedzą i chęcią dzielenia się nią ze zwiedzający kończąc.
Muzeum – Kaszubski Park Etnograficzny im. Teodory i Izydora Gulgowskich we Wdzydzach Kiszewskich, bo tak brzmi właściwa nazwa skansenu rozpoczęło swoją działalność na początku XX wieki i od blisko 120 lat gromadzi obiekty budowlane, sprzęty domowe i gospodarskie związane z terenem Kaszub, Kociewia oraz Borów Tucholskich. Obecnie to przeszło 50 zgromadzonych budynków, a na własne oczy widzieliśmy, że trwają prace przy przenoszeniu i odbudowie kolejnych. To miejsce, gdzie trzeba spędzić cały dzień, żeby na spokojnie i z uwagą zwiedzić całą ekspozycję, więc zrozumiałe jest, że mając do dyspozycji tylko kilka godzin wyszliśmy stamtąd z pewnym niedosytem.
Będąc we Wdzydzach Kiszewskich koniecznie trzeba wspiąć się na wieżę widokową znajdującą się 15 minut spacerem od skansenu, w stanicy wodnej. Drewnianej konstrukcji wieża licząca 35,6 m wysokości ze swojego górnego podestu zapewnia niezapomniane widoki na Krzyż Jezior Wdzydzkich i okoliczne tereny w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. U podnóża wieży styka się ze sobą pięć wielkich jezior: Wdzydze, Radolne, Gołuń, Jelenie i Słupinko.
Od Kościerzyny dzieli nas raptem 20 km i to był kolejny cel naszej objazdowej wycieczki. Ze względu na popołudniową porę zmuszeni byliśmy do ograniczenia planu zwiedzania – wybór padł na muzeum starych amerykańskich samochodów Old American Cars. Na podziemnym parkingu centrum handlowego znajduje się kolekcja około dwudziestu krążowników szos tworzących legendę amerykańskiej motoryzacji.
Przeważająca część parkujących pojazdów to pochodzące z lat ‘50-’80 takie marki jak: Cadillac, Chevrolet, Buick, Lincoln, Ford, Plymouth, DeSoto i to w dodatku w pełni sprawnych, gotowych do jazdy. Gabaryty, litraż silników, tony chromu na zderzakach mogą przyprawić o zawrót głowy, a zapach benzyny, olejów i samochodowego żelastwa tworzy niezapomniany klimat miejsca. Całości dopełniają opowieści syna właściciela muzeum, którego można słuchać bez końca – zamknijcie oczy, a przeniesiecie się w czasy II połowy XX wielu do Nowego Yorku, Chicago czy Detroit.
Oczy od rana syciliśmy widokami starych zabudowań, samochodów i kaszubskich jezior, ale zapomnieliśmy o żołądkach. Gdy kiszki zaczęły nam marsza grać, raźnym krokiem przeszliśmy przez Rynek i centrum Kościerzyny. Część ekipy skusił Stary Browar Kościerzyna, a reszta zasiadła przy pysznej pizzy. Oczywiście, szkoda było marnotrawić czas w oczekiwaniu na jedzenie, więc pędem z Dominikiem pognaliśmy z powrotem na rynek do Informacji Turystycznej – nasze zasoby map i przewodników znowu się powiększyły.
Niestety, brakło nam czasu na odwiedzenie kolejowego skansenu w Kościerzynie, ale polecam pasjonatom kolejnictwa – byłem tutaj lata temu i zapadło mi w pamięć to kolejowe muzeum na wolnym powietrzu wraz ze zgromadzoną kolekcją związaną z PKP.
Ile kilometrów mamy do Bytowa? Trzydzieści? No to jedziemy! Agnieszka ze swoją załogą dotarła na zamek w Bytowie przed nami i gdy my zjawiliśmy się po 19:00, właśnie dopijali kawę i skwapliwie zgarniali okruszki szarlotki z talerzyków. Krzyżacki zamek w większości obecnie pełni funkcję hotelową – jako że na dziedzińcu zaczynał się koncert i jakaś impreza, więc podziwianie ograniczyliśmy do spaceru wokół murów.
Już mieliśmy zbierać się do odjazdu, gdy Krzysiek z Moniką wyszperali informację o położonym niedaleko odrestaurowanym moście kolejowym – no powiedzcie sami, kto by przepuścił taką okazję? Warto było. Ceglano-kamienny, łukowy, strzelisty most z końca XIX wieku przerzucony nad płynącym dnem jaru potokiem, zdobny jest w godła: Rzeszy niemieckiej (tej do 1918 r., nie mylić z hitlerowską), Królestwa Prus, Bytowa, Pruskich Kolei Państwowych i gryfa. Można zejść ścieżką na dół jaru, przejść kładką nad potokiem podziwiając budowlę, a wrócić górą po moście, gdzie miejsce torów kolejowych zajęły chodnik i ścieżka rowerowa.
Dzień 6 – 50 km – Męcikał, Chojnice, Męcikał
Pobudka, zakupy – dzień dobry, 60 bułek poproszę (jutro niedziela i pieczywa nie będzie), wspólne śniadanie i punktualnie o 10:00 wyruszamy. Na odmianę jedziemy wzdłuż Jeziora Mylof wysokim brzegiem szutrową drogą, tą którą sprawdzałem dwa dni wcześniej, i dobrze, bo teraz przejechaliśmy bez problemów. Po raz kolejny przekraczamy Brdę koroną Zapory Mylof i jedziemy w kierunku Kłodawki, tą samą trasą, którą pokonywaliśmy drugiego dnia, tylko w przeciwnym kierunku. Niby ten sam odcinek, ale pokonywany “pod prąd” przynosi inne widoki, chociaż ogrom gołoborza wciąż przytłacza. W Kłodawce dojeżdżamy do ścieżki rowerowej, która Brusy łączy z Chojnicami i kolejnych kilkanaście kilometrów jedziemy wygodną asfaltową ścieżką wzdłuż ruchliwej drogi DW235. Przez same Chojnice jedzie się nam bardzo wygodnie, bo od granic miasta, aż po samo centrum prowadzą rowerowe ścieżki – może nie idealne, nic to, że z kostki brukowej, ale dla przejazdu 20 osobową bez mała grupą z dziećmi wystarczająco komfortowe i bezpieczne.
Chojnicki rynek robi na nas bardzo pozytywne wrażenie. Jest zadbany, z kolorowymi kamienicami dookoła, ładną fontanną, z widocznymi ponad okolicznymi kamienicami dachami kościołów.
Znaleźć miejsce, żeby zjeść zaplanowaną pizzę w tak licznym towarzystwie nie jest łatwe, ale ostatecznie udało nam się zaanektować ogródek i jeszcze na zainstalowanym w sąsiednim ogródku telebimie obejrzeć fragment meczu biało-czerwonych w siatkówce.
Posileni, ruszamy pokręcić się trochę po mieście i pozwiedzać. Jako pierwszy był gotycki kościół farny z XIV wieku p.w. Jana Chrzciciela, prosty w wystroju, jasny i strzelisty, z witrażami w wysokich oknach prezbiterium i biblijnymi scenami malowanymi na ścianach.
Tuż obok fary stoi kolejny sakralny zabytek, tym razem pojezuicki barokowy kościół z XVIII wieku p.w. Zwiastowania NMP. Skoro barok, to strojnie, zdobnie, z licznymi złoceniami.
Na tle Bramy Człuchowskiej (przypominającej nam naszą krakowską Bramę Floriańską) robimy grupowe zdjęcie – w międzyczasie podeszła do nas dziewczyna z pytaniem, czy aby nam w tym nie pomóc – po krótkiej rozmowie okazało się, że również jest z Krakowa, pracuje w Wydawnictwie Znak, a do Chojnic przyjechała za głosem serca do swojego chłopaka. Super są takie niespodziewane spotkania w drodze.
Na miejsce sjesty wybraliśmy położony niedaleko Park Tysiąclecia.
Na rozległym terenie znajduje się sporych rozmiarów staw, mnóstwo alejek, kanały z wodą, łukowe mostki przerzucone nad nimi, mnóstwo krzewów, kwietnych rabatek, widać, że park niedawno przeszedł rewitalizację. Znaleźliśmy zacienione miejsce pośród drzew, zalegliśmy na kocach, a w kuchence po chwili bulgotała woda gotująca się na kawę.
Ogarnęła nas błogość i lenistwo. Wypoczęci powrotne 17 km pokonaliśmy w szybkim tempie wygodną ścieżką wzdłuż drogi z Chojnic do Męcikału – połowa trasy (do Kłodawki) po asfalcie, a reszta gładkim szuterkiem. Na nocleg wróciliśmy dobrze pod wieczór.
W tym miejscu kończymy pierwszą część naszej opowieści o pięknych terenach Borów Tucholskich i Kaszub, aby nie znudzić zbytnio naszych czytelników. Niebawem ukaże się kontynuacja opowieści z naszej wakacyjnej wyprawy, z której dowiecie się jakie miejsca mieliśmy jeszcze okazję odwiedzić.
Brawo!!!!
Przeczytałem i podziwialem cały czas … Świetna organizacja i logistyka wyprawy. Dziękuję z tym większą radością, że Wam się udało, bo sam chciałem zaliczyć (w nieco mmniejszej skali) ale nie wyszło….
Fajnie mi się z Wami jechało i oglądało ?? Tomasz Z.
Dziękujemy bardzo za miłe słowa. To motywuje do dalszej pracy, kolejnych wypraw i relacji. Zawsze chętnie służymy informacjami z trasy, plikami gpx – może w przyszłości nasze podpowiedzi się jeszcze przydadzą, czego życzymy.