Bartłomiej Pawlak
Gdziekolwiek się nie mieszka, to zawsze są takie rejony, które z jednej strony są na tyle blisko, że „zawsze zdąży się tam wyskoczyć”, ale jednocześnie zbyt daleko na jednodniowy wypad. Mieszkając w Małopolsce taki problem zawsze miałem z Opolszczyzną. Na Górny Śląsk blisko, na Dolny Śląsk to już większa wyprawa, a leżąca pomiędzy nimi Opolszczyzna długo czekała na swoją kolej. A doczekała się dzięki splotowi kilku czynników. Jednym z nich był wydany na jesieni przewodnik rowerowy autorstwa Przemysława Supernaka „Po najlepszych trasach Opolszczyzny”. W poprzednich latach sam planowałem wakacyjne trasy, zbierałem informacje o atrakcjach, a w tym roku w 100% skorzystałem z gotowych propozycji wycieczek zamieszczonych w przewodniku.
To był strzał w dziesiątkę, bo oprócz sztandarowych atrakcji regionu, poznaliśmy zakątki, do których sami nigdy byśmy nie dotarli, a Przemek genialnie wplótł je w swoje trasy. Drugim czynnikiem było to, że na miesiąc przed urlopem, poszukując w popłochu miejsca zakwaterowania akurat Przystanek Pokrzywna dysponował wolnymi miejscami. Położenie w Górach Opawskich, okazało się idealne, gdyż wszystkie zaplanowane trasy i atrakcje mieliśmy mniej więcej w równej odległości od naszej „kwatery głównej”.
Oddajemy niniejszym w Wasze ręce gotowy przepis na 15 dni intensywnego zwiedzania Opolszczyzny. Jest to zapis naszego wakacyjnego wyjazdu, w trakcie którego oprócz zwiedzania na rowerach był również czas na inne formy aktywności. Jak to z przepisami bywa, każdy może je samodzielnie modyfikować dostosowując do własnych preferencji i możliwości, do czego gorąco namawiamy. Ze względu na dużą objętość tekstu oraz ilość zdjęć, relację dzielimy na trzy części. Dzisiaj pierwsza, pozostałe dwie znajdziecie klikając w zamieszczone na końcu tekstu linki.
Dzień 1 – Góra św. Anny
Wcześniej o Górze św. Anny wiedziałem tyle, że znajduje się przy autostradzie A4 na trasie z Krakowa do Wrocławia, z widocznym z drogi klasztorem. Dzięki poleceniu Wojtka z Przystanku Pokrzywna postanowiliśmy zjechać z trasy i zwiedzić Sankt Annaberg, gdyż i taka nazwa widnieje na znaku drogowym. Zaczęło się od niesamowitego widoku z parkingu, na którym się zatrzymaliśmy. Jak urzeczeni patrzyliśmy na położone w dole, lśniące odcieniami złota, nieprzebrane łany zbóż. Ponieważ pogoda była wyborna, to przestrzeń do ogarnięcia wzrokiem wydawała nie mieć końca.
Na szczycie góry będącej nieczynnym wulkanem zlokalizowane są zabudowania klasztorne oo. Franciszkanów wraz z bazyliką p.w. św. Anny z renesansowo-barokowym wystrojem, przedłużeniem której jest Rajski Plac otoczony krużgankami. Kto był w Kalwarii Zebrzydowskiej zobaczy tutaj analogię do tamtejszego sanktuarium nie tylko w odniesieniu do krużganków z konfesjonałami, ale również do kaplic Kalwarii ulokowanych na zboczach Góry Chełmskiej.
Kolejną atrakcją jest niecka dawnego kamieniołomu z urządzonym w niej rezerwatem przyrody nieożywionej, poprowadzoną dołem ścieżką spacerową i tarasem widokowym na górze urwiska, skąd roztacza się rozległa panorama na południe, niestety trochę zeszpeconą dymiącymi kominami zdzieszowickiej koksowni.
Po kilkuset metrach docieramy do kolejnego nieczynnego wyrobiska kamieniołomu, nad którym góruje brutalistyczny w formie pomnik Czynu Powstańczego (upamiętnienie III Powstania Śląskiego) projektu Xawerego Dunikowskiego. Pomnik powstał w miejscu rozebranego i wysadzonego w powietrze w 1945 roku mauzoleum wybudowanego przez Niemców dla upamiętnienia ich żołnierzy poległych w walkach z Polakami podczas III Powstania Śląskiego.
Poniżej pomnika, w niecce kamieniołomu znajduje się amfiteatr. Patrząc z góry nie wydaje się jakiś wyjątkowy, ale po zejściu na dół rozumie się rozmach i skalę przedsięwzięcia. Zachowane w bardzo dobrym stanie kamienne ławki amfiteatru u stóp trzydziestometrowej ściany skalnej mogą pomieścić prawie 30 tysięcy siedzących osób, a razem z miejscami stojącymi drugie tyle.
Do końca II Wojny Światowej był on miejscem wieców NSDAP. Otwarcia mauzoleum i amfiteatru w 1938 roku miał ponoć dokonać osobiście jeden kiepski austriacki malarz z charakterystycznym wąsikiem, ale z obawy przed zamachem do tego nie doszło.
Po opuszczeniu Góry św. Anny zmierzamy już wprost do Pokrzywnej. Ach jakże inny jest tutaj charakter przedgórza, niż w naszej Małopolsce! Tutaj płaskie tereny pól uprawnych ciągną się aż po same Góry Opawskie, które niejako bez zapowiedzi wyrastają z ziemi. Na długość kawy zatrzymujemy się jeszcze w Prudniku, aż w końcu docieramy do położonej u podnóża Kopy Biskupiej Pokrzywnej.
Miejscowość ta przez najbliższe dwa tygodnie będzie miejscem, do którego będziemy wracać wieczorami, a Przystanek Pokrzywna stanie się naszym tymczasowym domem. Na miejscu czeka już na nas Wojtek, gospodarz obiektu, z którym witamy się ciepło, po czym przystępujemy do rozpakowywania całego naszego majdanu. Jesteśmy jednymi z pierwszych turystów, którzy będą tutaj spędzać urlop, gdyż oba domki zostały oddane do użytku wiosną. Wszystko jeszcze pachnie nowością, a wokół panuje cisza i spokój. Wakacje czas zacząć!
Dzień 2 – Wokół Grodkowa (35 km)
Zwiedzanie Opolszczyzny zaczynamy delikatnie, od łatwej, rodzinnej trasy. Z Pokrzywnej do Grodkowa mamy około 60 km. Parkujemy przy dworcu PKP liczącej przeszło 170 lat Nysko-Brzeskiej Linii Kolejowej. Szybko wypakowujemy rowery i podjeżdżamy na grodkowski rynek, skąd zaczynamy właściwą trasę. Rynek zadbany, otoczony niewysokimi kamieniczkami, z umiejscowionym centralnie ratuszem. Przed siedzibą władz miejskich stoją dwie ławki w kształcie otwartych książek ze zdjęciami w kolorze sepii oraz pomnik urodzonego w Grodkowie Józefa Elsnera.
Centrum miasta opuszczamy na zachód ulicą Warszawską, mijając po drodze gotycki kościół św. Michała Archanioła po lewej oraz Bramę Ziębicką po prawej stronie. Brama Ziębicka to jedna z czterech miejskich bram osadzonych w murach obronnych Grodkowa i jedna z dwóch zachowanych po obecne czasy.
Mijamy dworzec PKP, przecinamy miejską obwodnicę, by 1,5 km dalej zjechać z ruchliwej drogi na prawo, na ścieżkę rowerową. To jedyny mało przyjemny fragment trasy, który na koniec wycieczki przyjdzie nam ponownie pokonać, ale w przeciwnym kierunku. Teraz możemy zacząć się cieszyć przyjemnością z jazdy 6,5 km odcinkiem asfaltowej ścieżki rowerowej poprowadzonej w śladzie zlikwidowanej linii kolejowej.
Mniej więcej w połowie długości tej ścieżki przejeżdżamy przez drogę, za którą po prawej stronie stoi ładnie utrzymany dawny dom dróżnika. Po lewej stronie ścieżki napotykamy dużą wiatę wypoczynkową dla rowerzystów.
Na ścieżce jesteśmy sami, możemy spokojnie delektować się jazdą, podziwiać widoczne na południu góry. Ścieżka rowerowa w śladzie linii kolejowej kończy się nagle w Gałążczycach, a dalej spokojne, wiejskie drogi kierują nas do Mikołajowej. Napotykamy tam niewielki staw, kolejną wiatę wypoczynkową oraz fragment parku dworskiego z kilkunastoma starymi maszynami rolniczymi pomiędzy drzewami.
Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej pomiędzy złocistymi łanami zbóż. Krajobraz jest jakże odmienny od tego, który mamy w południowej Małopolsce – u nas wąskie, niewielkie pola uprawne, upakowane jedno obok drugiego na zboczach różnych górek i wzniesień, a tutaj jak okiem sięgnąć bezkresne, porastające łagodne pagórki, falujące na wietrze zboża – głównie pszenica, rzepak, pszenżyto i jęczmień.
Na chwilę opuszczamy Województwo Opolskie wjeżdżając do położonego Rożnowa położonego już w Województwie Dolnośląskim. Tuż przed miejscowością, zauważamy zatopione w asfalcie szyny – to dalszy ciąg tej samej linii kolejowej linii, po której kilka kilometrów wcześniej pomykaliśmy wygodną ścieżką. Przejeżdżając pomiędzy zabudowaniami widać charakterystyczną poniemiecką formą zabudowy z zabudowania mieszalnymi połączonymi z budynkami gospodarskimi. W centrum wsi znajduje się dawny ewangelicki, a obecnie katolicki kościół p.w. Maksymiliana Kolbego – z zewnątrz prosty w formie, wewnątrz ubogi w zdobienia, bez organów. Opiekująca się kościołem pani, mówi nam, że parafian mało, ksiądz dojeżdża z innej miejscowości, wilgoć niszczy mury, a wszystkie remonty wymagają dużych środków, bo kościół zabytkowy.
Z Rożnowa kierujemy się do Jeszkotla, początkowo drogą wykonaną z kamiennego bruku, która później przechodzi w bitą polną drogę, ale wygodną do jazdy rowerami, no może poza początkowym fragmentem, gdzie musieliśmy robić slalom między dziurami zasypanymi kamieniami i kałużami. Wije się ona pomiędzy pagórkami, lekko wznosząc się ku ich „szczytom”.
Granatowe chmury, które nie wiadomo kiedy nadciągają, w kontraście ze złotem zbóż pokrywających wzniesienia oraz przebijającymi się promieniami słońca sprawiają, że pejzaż wygląda nieziemsko.
Do tego zupełna cisza, brak wiatru, parne i naelektryzowane powietrze zwiastują burzę, która na szczęście odchodzi gdzieś na bok. Za Jeszkotlem wjeżdżamy na asfalt, gdzie wytchnienie od duchoty znajdujemy w lesie przez który wiedzie droga, kończąc się całkiem fajnym zjazdem do Gnojnej.
Przy kościele pw. Matki Boskiej Różańcowej w Gnojnej robimy krótką przerwę, bacznie obserwując kłębiące się chmury. Do wnętrza kościoła niestety nie udaje się nam wejść. Podobnie jak w Rożnowie niespokojne wichry historii sprawiły, że kościół początkowo katolicki, przeszedł w ręce protestantów, by po II Wojnie Światowej ponownie wrócić do katolików.
Z Gnojnej do Sulisławia całość trasy pokonujemy leśną drogą, ale komfortową i dobrze utwardzoną. Z braku wiatru w lesie nie drgnie ani jedna gałązka, powietrze wilgotne i ciężkie sprawia, że nasze koszulki stały się mokre od potu. Na dodatek pojawiają się chmary owadów, które z nieprzyjemnym pacnięciem odbijają się od naszych okularów.
Po dotarciu do Sulisławia, przez reprezentacyjną bramę w ogrodzeniu wjeżdżamy na teren parku, pośrodku którego stoi dawny pałac, a obecnie luksusowy, pięciogwiazdkowy hotel. Biała bryła budynku prezentuje się dostojnie w otoczeniu zadbanej zieleni.
Pałac przykryty jest spadzistymi dachami z czerwonej dachówki, a wrażenia strzelistości i smukłości nadają mu attyki i wieżyczki. Za ogrodzeniem widoczne są dawne zabudowania gospodarskie, a po drugiej stronie drogi, którą przyjechaliśmy, znajduje się niewielki staw z plażą i łowiskiem, gdzie można chwilę odpocząć.
Teraz zostaje nam domknąć pętlę przy mijanym przed południem domu dróżnika. Korzystamy ze zlokalizowanej w pobliżu wiaty, gotujemy obiad i dzielimy wrażeniami z pierwszego jazdy. W międzyczasie mijają nas rowerzyści w liczbie trzech i są to jedyni, napotkani w ciągu całego dnia cykliści. Po odpoczynku dokręcamy pozostałe do dworca w Grodkowie kilometry trasą, którą przemierzyliśmy rano.
Dzień 3 – Z Opola nad Jeziora Turawskie (45 km)
Dzień wita nas pięknym słońcem, więc rano zakupy, śniadanie, szybka kawka i mkniemy z rowerami na przyczepie na Opole. Za Prudnikiem mijamy bokiem Aleję Lipową, a przed Ligotą Prószkowską wjeżdżamy w dwukilometrowy szpaler drzew tworzących „tunel” Alei Dębowej. W Opolu parkujemy już za Odrą, nad Kanałem Młynówki, praktycznie tuż obok Wieży Piastowskiej i Mostu Zamkowego – niezły fart, biorąc pod uwagę, że na manewry auta z przyczepą trzeba jednak sporo miejsca.
Mostem Zamkowym przedostajemy się na drugi brzeg kanału, mijamy klasztor oo. Franciszkanów i już jesteśmy na Rynku. Szybka rundka dookoła ratusza, zdjęcia pomnika księcia Kazimierza I Opolskiego oraz Syrenki, jeszcze chwila na przeczytanie znajdujących się w Alei Gwiazd tabliczek wykonawców opolskiego festiwalu piosenki i już wymykamy się z zabytkowego centrum. Po drodze, przy Placu Wolności mijamy pomnik Nike stojącej na turze poświęcony Bojownikom o Polskość Śląska Opolskiego i położony trochę w głębi budynek Filharmonii Opolskiej.
Ulicami Kościuszki a następnie Ozimską kierujemy się na wschód, by następnie ul. Witosa udać się na północ w kierunku Centrum Handlowego Turawa Park. Trzeba przyznać, że wyjazd z miasta jest bardzo wygodny, ścieżkami rowerowymi zachowującymi ciągłość. Za centrum handlowym asfaltowa serwisówka chwilę prowadzi nas wzdłuż obwodnicy Opola, by ostatecznie przepustem w nasypie drogi wyprowadzić nas poza miasto.
Po drugiej stronie obwodnicy otocznie zmienia się diametralnie. Miejska zabudowa ustępuje miejsca polom i łąkom, asfalt przechodzi w bitą drogę ze szpalerem drzew po obu stronach, zamiast szumu samochodów, towarzyszy nam szum wiatru. Tak pod kołami umyka nam 3,5 km szutrówki, po czym wjeżdżamy w pachnący olejkami eterycznymi las.
Droga prosta i równa, osłonę przed cieniem zapewniają drzewa, kamyczki delikatnie chrzęszczą pod kołami, aż tu nagle sielankę przerywa kapeć w rowerze żony. Elektryk, bateria, sakwy, tylne koło z Nexusem, akurat fragment otwartej przestrzeni z przypiekającym słońcem – siła złego na jednego! Ostatecznie awarię udało się szybko ogarnąć nawet bez ściągania koła, gwoździk wyciągnięty, łatka wklejona i w drogę.
Siedem kilometrów pośród lasu z krótkim przejazdem między domami miejscowości Niwki doprowadza nas do celu podróży, a mianowicie nad Jeziora Turawskie – oprócz właściwego Jeziora Turawskiego jest jeszcze Średnie i Małe, które powstały w miejscach eksploatacji żwiru potrzebnego przy budowie głównego zbiornika. Dojeżdżamy od strony Jeziora Średniego – parking pełen samochodów zapowiada spory ruch nad wodą. Ludzi tłum, plaża, gofry, frytki, foodtrucki – jak to w wakacje nad wodą.
Lawirując miedzy plażowiczami, alejką wzdłuż brzegu Jeziora Średniego docieramy nad brzeg Jeziora Turawskiego – tutaj na koronie wału będącego brzegiem zbiornika poprowadzona jest asfaltowa droga, w którą skręcamy podążając jeszcze kilkaset metrów na wschód.
Po lewej stronie fale jeziora łagodnie pluskają o brzeg, żaglówki i łódki miarowo kołyszą się na wodzie. Na przeciwległym brzegu widzimy centrum życia turystycznego i wypoczynkowego – Północny Brzeg – dotrzemy tam na kolejnej wycieczce. Póki co, po dotarciu nad Jezioro Małe połyskujące pomiędzy drzewami, zawracamy.
Znowu jedziemy promenadą, mijamy Jezioro Średnie, by po chwili odbić w lewo, tracąc z oczu Jezioro Turawskie. Przed nami sześć kilometrów prostą niczym od linijki drogą przez las. Droga wygląda inaczej niż ta, którą jechaliśmy przed południem – jest szersza, równiejsza, widać ślady prac leśnych w postaci stosów drewna, leśnych przecinek oraz nowych nasadzeń. Ruch rowerowy też jest znacząco większy – w drodze nad jeziora spotykaliśmy pojedyncze osoby, a tutaj co chwilę mijamy jakiegoś rowerzystę.
Na przerwę obiadową wybieramy boczną, nieuczęszczaną dróżkę i bierzemy się do przygotowania obiadu – dzisiaj w planie zupa gulaszowa.
Po odpoczynku, pełni sił kontynuujemy jazdę leśnym duktem, która nam się tak trochę skojarzył z szutrowym odcinkiem Drogi Królewskiej w Puszczy Niepołomickiej. Po wyjechaniu z lasu znowu łapiemy asfalt pod kołami, a następnie otwartą przestrzenią pośród łąk i pól ponownie docieramy do obwodnicy Opola domykając pętlę. Powrót do centrum odbywa się dokładnie tą samą trasą, którą jechaliśmy rano, rzecz jasna w przeciwnym kierunku.
Dzień kończymy spotkaniem przy kawie z Przemkiem Supernakiem, autorem przewodnika rowerowego „Po najlepszych trasach Opolszczyzny”. Rozmawiamy o turystyce, rowerowej Opolszczyźnie i Małopolsce, a na koniec robimy pamiątkowe zdjęcie. Nie kryjemy zachwytu tym rejonem Polski – chociaż dopiero zaczynamy naszą wakacyjną przygodę, to Opolszczyzna już skradła nasze serca.
Dzień 4 – Pociągiem do Wrocławia
Jak na każdym wakacyjnym wyjeździe, żeby nie mieć przesytu rowerów, robimy przerywniki na inne formy zwiedzania. Tym razem zaplanowany mieliśmy wypad do Wrocławia, w takiej trochę nietypowej formie. Znowu wybieramy się samochodem do Opola, by tam przesiąść się na pociąg do stolicy Dolnego Śląska. Chcieliśmy zobaczyć okolice z perspektywy okna pociągu, a przy okazji obejrzeć sobie dokładniej dwa interesujące dworce kolejowe – w Opolu i Wrocławiu.
Dworzec kolejowy w Opolu pochodzi z końca XIX wieku. Piękny ceglany budynek z kamiennymi motywami dekoracyjnymi, zdobnym portalem wejściowym wprowadza nas do swojego wnętrza, nietypowo, od razu za drzwiami kierując nas do tunelu pod torami, by kolejnymi schodami wprowadzić nas do hali głównej dworca.
Łukowo sklepiona hala z drewnianym stropem, posadzka z wzorzystą terakotą i ustawione w łuku za filarami drewniane boksy kas przywodzą na myśl czasy, gdy podróż koleją stanowiła wyznacznik komfortu. Na wyjściem na perony umiejscowione jest wielkie łukowe okno z drobnym wzorkiem szkła oraz barwionymi delikatnie szybkami podkreślającymi jego kontury. Na zewnątrz perony przykryte są zadaszeniem wspartym na żeliwnych, ozdobnych słupach.
Podróż pociągiem z Opola do Wrocławia zajmuje godzinkę, zatem mija niepostrzeżenie na oglądaniu przewijających się za oknami wagonu pejzaży.
Wrocław inaczej niż Opole, ma zadaszoną całą halę peronową czteronawowym, łukowym dachem ze świetlikami – rozpiętość i rozmiary budzą respekt. Dawniej to musiało wyglądać niesamowicie, gdy pod dach wjeżdżały parowozy – ta specyficzna mieszanina zapachu węgla, dymu zmieszanego z parą wodną, unoszące się i wirujące pod stropem.
Tunelem pod peronami wchodzi się do długiej, równoległej do torów poczekalni i hali dworca. Odrestaurowany przed Euro 2012 dworzec budzi zachwyt jasnym, przeszklonym wnętrzem, drewnianymi elementami wystroju, nitowanymi elementami stalowych konstrukcji i rozmiarem. Warto wejść na antresolę, żeby z góry ogarnąć wzrokiem rozmiar hali dworca.
Z dworca kolejowego udajemy się na wrocławski Rynek, do którego dochodzimy ul. Świdnicką, mijając po drodze Teatr Muzyczny Capitol, obramowany ze wszystkich stron kamienicami i przecięty dwiema arteriami ulic Plac Tadeusza Kościuszki, okazały budynek Centrum Handlowego Renoma oraz klasycystyczną budowlę Opery Wrocławskiej.
Pośrodku wrocławskiego rynku zlokalizowana jest charakterystyczna zabudowa z ratuszem oraz kamieniczkami o wąskich uliczkach i poprzecznych przejściami między nimi.
Obowiązkowo przespacerowaliśmy się dookoła Rynku podziwiając otaczające go ze wszystkich stron kamienice z różnokolorowymi fasadami, zaglądnęliśmy również na Plac Solny.
Po wizycie w Informacji Turystycznej, uzbrojeni w mapki, usystematyzowaliśmy nasze poszukiwania wrocławskich krasnali.
W ich poszukiwaniu dotarliśmy nad Odrę, przewędrowaliśmy koło elektrowni, mostem na drugi brzeg Odry, dalej wzdłuż śluzy i mariny, by ostatecznie Żabią Kładką dostać się na Wyspę Bielarską, a dalej mostem św. Klary na Wyspę Słodową.
Szwendając się po Wyspie Słodowej w poszukiwaniu miejsca na obiad, daliśmy się skusić na wypożyczenie motorówki i samodzielny, godzinny rejs po Odrze. To był strzał w dziesiątkę. Po krótkim instruktażu jak się pływa motorówką, co oznaczają znaki na torze wodnym, którędy płynąć, gdzie się nie zapuszczać, zaopatrzeni w schematyczną mapkę wyruszyliśmy w rejs.
Na początku było trochę stresu, żeby zmieścić się w wąski przesmyk między wyspami Słodową i Młyńską, przyzwyczaić do opóźnionej reakcji łodzi w stosunku do ruchów sterem, ale później okazało się, że to w sumie niezła frajda. Przepłynęliśmy sobie pod mostami: Młyńskim, Tumskim, Pokoju, Grunwaldzkim aż po Kładkę Zwierzyniecką.
W międzyczasie nad naszymi głowami z cichym szumem przemknęła gondolka kolejki linowej Polinka łączącej budynki kampusu Politechniki zlokalizowane po obu brzegach Odry. Powrót w górę rzeki oraz pod wiatr sprawiły, że lekko kołysało nas na falach, a dodatkową atrakcją z dreszczykiem emocji było mijanie się z dużymi statkami (bo wtedy bujało znacznie bardziej). Szczęśliwie bez przygód dopłynęliśmy do przystani lawirując pomiędzy Wyspą Piasek, Daliową i Tamką. To było najbardziej emocjonujące 60 minut tego dnia. Zupełnie inaczej patrzy się na miasto i jego zabytki z perspektywy rzeki, niż w trakcie pieszego zwiedzania.
Po poszukiwaniach krasnali i wodnych emocjach pozostało nam w biegu wrzucić coś na ruszt i popędzić na pociąg powrotny.
Dzień 5 – Wokół Jeziora Turawskiego (26 km)
To już trzeci dzień z rzędu, kiedy z rana zmierzamy w kierunku Opola, tym razem 15 km poza stolicę województwa, do Turawy skąd zamierzamy rozpocząć naszą pętlę wokół Jeziora Turawskiego. Warto zaznaczyć, że Opole jest połączone z Turawą nową, asfaltową ścieżką rowerową, co daje zupełnie inną jakość w weekendowych wyjazdach nad wodę. Została ona oficjalnie otwarta tuż przed naszym wyjazdem na wakacje. Ścieżkę tę oglądamy z okien samochodu, bo nasz plan na ten dzień zakładał początek i koniec trasy już w Turawie.
Samochód zostawiamy na parkingu przy szkole i ruszamy na rowerach, by objechać zbiornik wodny dookoła. Jezioro powstało w latach trzydziestych XX wieku jako sztuczny zbiornik na Małej Panwi. Ma powierzchnię 24 km2, a jego średnia głębokość wynosi 5 m. Oprócz retencji wody, produkcji energii elektrycznej pełni również funkcje wypoczynkowe i rekreacyjne.
Po minięciu mostu na Małej Panwi skręcamy w lewo, by po kilkuset metrach dotrzeć do podstawy skarpy zapory. Obieramy kierunek przeciwny ruchowi wskazówek zegara i niecałe 1,5 km poruszamy się równą szutrową drogą u podstawy wału służącego do piętrzenia wody w jeziorze.
Kolejne 1,5 km asfaltem doprowadza nas do miejsca, gdzie dwa dni wcześniej wjeżdżaliśmy w las w drodze powrotnej do Opola. Teraz skręcamy w lewo i początkowo między drzewami, a później asfaltem po koronie wału jedziemy wzdłuż brzegu zalewu. Mijamy Jezioro Średnie, a następnie Małe, po czym na jakiś czas tracimy z oczu główne jezioro, wjeżdżając w las.
Między drzewami ukryte są dziesiątki domków, kempingów – jedne nowe i zadbane, inne nadgryzione zębem czasu, pamiętające wczasy pracownicze w państwowych zakładach pracy. Jako że jest wczesne przedpołudnie, to życie przed domkami toczy się leniwie, zapach parzonej kawy miesza się z sosnowym aromatem. Jest w tym coś błogiego i nostalgicznego.
Gdy mijamy ostatnie domki droga zmienia się w ścieżkę, by ostatecznie wyprowadzić nas na otwartą przestrzeń. Znowu jedziemy koroną zapory. Droga która nią prowadzi jest przyzwoita, chociaż są odcinki bardzie i mniej komfortowe.
Po lewej stronie można podziwiać Jezioro Turawskie w całej swojej rozciągłości, a po prawej hen daleko sięgają łany zbóż i łąki. Linia brzegowa obfituje w zatoczki z zaroślami i szuwarami, co jest wymarzonym miejscem do gniazdowania ptactwa wodnego. Jest to idealne miejsce do ich obserwacji – panuje tutaj cisza i spokój.
Wpływ Małej Panwi do Jeziora musimy ominąć, bo na naszej drodze za ogrodzeniem znajduje się budynek hydrotechniczny. Ścieżka z wału sprowadza nas na łąkę, gdzie po trawie jedziemy niczym po miękkim dywanie – aż szkoda, że tak krótko.
W Jedlicach przejeżdżamy centralnie przez środek jakiejś dużej firmy (ale normalnie, drogą publiczną) i zaraz za nią mostkiem przekraczamy Małą Panew. Z tego miejsca zaczynamy powrót. Na jakiś czas oddalamy się od jeziora, początkowo jadąc u podnóża wału, potem trochę pośród zabudowań, to znowu leśną drogą.
Powietrze robi się wilgotne i parne, aż w pewnym momencie kończy się to oberwaniem chmury – na szczęście białą ścianę deszczu obserwujemy chroniąc się pod rozłożystym drzewem. Ulewa trwa ledwie kilka minut, kilka kolejnych odczekujemy dla pewności, po czym kontynuujemy jazdę. Zapach lasu po ciepłym deszczu oszałamia zmysły.
Po około 9 km ponownie łapiemy kontakt wzrokowy z wodą. Droga prowadzi wysokim brzegiem pośród drzew między którymi zlokalizowane jest całe mnóstwo domków i ośrodków wypoczynkowych. Ośrodki wyglądają raczej na takie, które czasy świetności mają już za sobą, sporo domków pamięta zapewne czasy młodości naszych rodziców i budowania z tego co akurat było pod ręką. Pewnie za jakiś czas zastąpią je nowe drewniane domki, ale czy klimat miejsca się uchowa?
Północny Brzeg wita nas ładną promenadą, plażą i sporą ilością lokali gastronomicznych. Robimy przerwę na obiad ciesząc się pięknym widokiem na zbiornik oraz spektakl chmur na niebie. Wiatr goni fale, które rozbryzgują się o brzeg szarpiąc zacumowanymi łódkami. Czarne chmury zaczynają gnać w naszym kierunku, wiatr przybiera na sile, my z niepokojem zaczynami się przyglądać poczynaniom pogody. Decydujemy się skrócić naszą sjestę i kręcimy ostatnie kilometry.
Na koniec jedziemy utwardzoną koroną wału aż po samą elektrownię, gdzie wydeptaną ścieżką po skarpie zjeżdżamy na dół. Drogą dołem, przez teren elektrowni ruch rowerowy i pieszy jest dozwolony. Domykamy pętlę w miejscu gdzie wjechaliśmy rano przy zaporze zbiornika i po kilku minutach meldujemy się przy aucie. Z nieba zaczynają lecieć pierwsze krople deszczu, ale szczęśliwie udaje się nam spakować rowery i sprzęt zanim na dobre się rozpada.
Na tym kończymy pierwszą część relacji z odkrywania opolskich rowerowych tras i atrakcji. Jeśli jesteście ciekawi, co jeszcze zobaczyliśmy w trakcie naszego wyjazdu, to zapraszamy na kolejne części relacji, do których linki zamieszczamy poniżej. Na samym końcu czekają na Was pliki GPX z przebiegami tras oraz mapy poszczególnych etapów.
CZĘŚĆ DRUGA – już 15.02.2024
Dzień 6 – Prudnik rowerem i pieszo
Dzień 7 – Z Kędzierzyna-Koźla do Polskiej Cerekwi
Dzień 8 – Wokół Pokrzywnej
Dzień 9 – Aleją Lipową z Prudnika do Mosznej
Dzień 10 – Szlakiem Czarownic z Otmuchowa do Paczkowa
CZĘŚĆ TRZECIA – już 29.02.2024
Dzień 11 – Deszczowa Nysa
Dzień 12 – Kajakiem po Odrze i Cystersi w Rudach
Dzień 13 – Wokół Jeziora Nyskiego
Dzień 14 – Z Krapkowic do Mosznej śladem pałaców
Dzień 15 – Po Pokrzywnej i podsumowanie
MAPY
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ
☕ WSPÓLNA KAWA ☕
Cieszymy się, że przeczytałaś/eś nasz tekst do samego końca. Jeśli Ci się podobało i stwierdzisz, że warto postawić nam kawę, to będzie nam niezmiernie miło – https://buycoffee.to/wiatrwszprychach