Bartłomiej Pawlak
Najlepsze wycieczki to takie, o które dzieci dopytują, kiedy tam znowu pojedziemy? Tak właśnie było tym razem. W wakacje Dominik zagadnął mnie: “…a pamiętasz, jak wybraliśmy się we dwóch pociągiem z rowerami? Fajnie by było jeszcze kiedyś to powtórzyć”. No jasne! Jeszcze krótka wymiana zdań:
– Miłosz, jedziesz z nami?
– A ile to będzie?
– 100 kilometrów i pobudka w środku nocy.
– Dam radę?
– No jasne, Dominik trzy lata temu był w twoim wieku i sobie poradził, to ty nie?
– OK, to jadę z wami!
No i drużyna w komplecie. To będzie taki nasz męski wypad na zakończenie wakacji. Przy okazji sprawdzimy jakie zmiany zaszły przez trzy lata, od kiedy jechaliśmy tędy ostatnio, gdyż trasa ta dynamicznie się rozwijała w tym czasie.
Wyprawa, o którą chodziło Dominikowi to przejazd rowerem z Krynicy Zdrój do Nowego Sącza. W połączeniu z podróżą koleją, to w sumie długi, męczący i pełen atrakcji dzień. Pokonując tą trasę w 2019 roku przemierzyliśmy ją prawie w całości po drogach publicznych, gdyż rowerowe arterie były dopiero w budowie – odcinek Krynica Muszyna był w trakcie realizacji, Sucha Struga oraz kładka nad Popradem w Starym Sączu również. Te trzy lata w kalendarzu to lata świetlne i skok w nadprzestrzeń w małopolskich szlakach Velo – Eurovelo11, VeloDunajec i Aquavelo diametralnie zmieniły rowerową dostępność tej części Beskidu Sądeckiego, czyli Doliny Popradu. Jak to się prezentuje obecnie, dowiecie się z niniejszej relacji, a jak wyglądało w 2019 roku można było przeczytać w numerze 6/2019 miesięcznika Rowertour.
W sferze planów wszystko jest łatwe i proste, a jak przyjdzie do realizacji, to problemy zaczynają się piętrzyć. Tak było i tym razem, ale szczęśliwie udało się wszystko poukładać. Do dyspozycji mieliśmy już tylko ostatni tydzień wakacji, a środa, na którą ostatecznie padł wybór była jedynym pogodnym i bezdeszczowym dniem w prognozach meteo na ten tydzień. Determinacja była tak wielka, że nawet zapowiadany wiatr i chłód nie były nas w stanie odwieść od planów wyjazdu.
Gdy o 4:00 dzwoni budzik, przecieramy zaspane oczy i szybko pakujemy się do drogi. W plecakach lądują kanapki i termosy z herbatą na drogę, po czym o 5:45 cichutko wymykamy się z mieszkania. Na polu (bo przecież jesteśmy w Krakowie) jest jeszcze ciemno i mokro po wczorajszych opadach deszczu, które do samego wieczora pod znakiem zapytania stawiały cały wyjazd. Przejazd przez śpiące miasto ma w sobie coś z magii – mrok rozświetlają uliczne latarnie, a widok z Mostu Grunwaldzkiego na podświetlone mury Wawelu i Klasztoru na Skałce zapiera dech w piersiach. Na Dworzec Główny mamy 10 km, więc 15 minut przed godziną odjazdu meldujemy się na peronie, gdzie czeka już podstawiony pociąg Polregio „Jaworzyna” w jak najbardziej klasycznym wydaniu – zespół trakcyjny EN57 popularnie zwany „kiblem” z samego końca produkcji we wrocławskim PaFaWag-u w 1993 roku. Siedzenia z dermy i laminat na ścianach wskazują, że przez prawie 30 lat służby, modernizacje wnętrza były jedynie kosmetyczne, a toporne wykończenie oparło się trudom przewozów pasażerskich.
Punktualnie o 5:35 rozpoczynamy czteroipółgodzinną podróż do Krynicy. Ze względu na modernizację linii średnicowej jedziemy nietypową trasą, dużą obwodnicą, północnymi rubieżami Krakowa, przez tereny Nowej Huty. Do Tarnowa droga jest prosta i monotonna, natomiast dalej, z każdym kolejnym kilometrem robi się coraz ciekawsza. Tory kluczą dnem doliny rzeki Białej pomiędzy okolicznymi wzgórzami. Na kolejnych stacjach migają tablice: Pleśna, Łowczów, Tuchów, Gromnik, Ciężkowice, Bobowa, Stróże. Linia kolejowa licznymi zakrętami nabiera wysokości prowadząc przez Grybów i Ptaszkową, by następnie esami przez Kamionkę i Jamnicę opaść do Nowego Sącza. Sycąc oczy widokami rozpościerającymi się z okien pociągu nie zapominany też i o naszych żołądkach konsumując zabrane z domu kanapki.
Najpiękniejszy odcinek linii zaczyna się za Starym Sączem, bo cały czas prowadzi przyklejona do brzegu Popradu, którego niezliczone zakręty wiją się dnem doliny. Mijamy kolejne miejscowości: Rytro, Piwniczna Zdrój, Wierchomla, Zubrzyk, Żegiestów, Andrzejówka i Milik. W okolicach Żegiestowa pociąg wjeżdża w wydrążony w górze tunel o długości pięciuset metrów. Gdzieś za ścianą tunelu snem wiecznym spoczywa 126 robotników, którzy zginęli w tragicznym zawale podczas jego kopania. Z Milikiem natomiast wiąże się rodzinna historia, opowiadana wielokrotnie przez mojego dziadka kolejarza, gdy jeżdżąc w składzie drużyny konduktorskiej do Krynicy, Muszyny, Leluchowa, mając przerwę w pracy wybierał się na maliny w okoliczne lasy. Tak oto pewnego razu, na polance w okolicach Milika zaszło go kilka wilków i dziadek z dzbankiem malin musiał się salwować ucieczką na drzewo. Spędził tam trochę czasu, ale szczęśliwie skończyło się tylko na strachu – nawet zdążył na swój pociąg. W Muszynie następuje zmiana kierunku jazdy i po 10 minutach pociąg kończy bieg na stacji Krynica Zdrój.
Jazdę rozpoczynamy w parku przy dolnej stacji kolejki linowo-terenowej na Górę Parkową. Przy Alei Nikifora znajduje się pomnik tego słynnego krynickiego malarza prymitywisty.
Z chłopakami kierujemy się w lewo z biegiem potoku Kryniczanka wzdłuż którego ulokowany jest trakt spacerowy – Bulwary Dietla. Z bulwarów na drugą stronę potoku można się dostać łukowymi mostkami. Stoją tam zabytkowe drewniane wille o charakterystycznej architekturze krynickiego uzdrowiska. W większości odrestaurowane i pięknie zadbane są wizytówką miasta.
W położonej w jednej z nich kawiarni zatrzymujemy się, żeby przed trasą uzupełnić zapas kalorii – kawa i gofry w takim otoczeniu smakują wybornie. Posileni wracamy na bulwary, po lewej stronie których znajdziemy charakterystyczne budynki Nowego Domu Zdrojowego i położonego po przeciwnej stronie placu Starego Domu Zdrojowego.
Ponownie znajdujemy się w pobliżu dworca PKP, w pobliżu którego znajduje się początek ścieżki rowerowej prowadzącej do Muszyny, ale ja, zauroczony Krynicą i perspektywą jazdy z chłopakami, zamiast patrzeć na nawigację, jadę na pamięć i tak oto główną drogą opuszczamy uzdrowisko.
Ruch samochodowy był niewielki, a prędkość jazdy w dół zrekompensowała pomyłkę i pozwoliła zarobić kilka minut na trasie. Na przyszłość będziemy uważniejsi i zjedziemy właściwym szlakiem. Tymczasem, przed Powroźnikiem rowerowy trakt przecina DW 971 którą się poruszamy, więc korzystając z nadarzającej się okazji wskakujemy na właściwą trasę. Rowerowa ścieżka przez pewien czas ma zielonkawy kolor nawierzchni. Wygodnie i bezpiecznie docieramy do Muszyny. Będąc tu poprzednio, centrum miejscowości było w remoncie, teraz w miejscu dawnego parkingu zastaliśmy ładnie zaaranżowaną przestrzeń pieszą z fontanną, kwietnymi rabatkami i małą architekturą dla spacerujących kuracjuszy.
Przeskok jakościowy niesamowity, oczywiście na plus dla miejsca. Rynek tej uzdrowiskowej miejscowości otaczają dobrze znane kuracjuszom kamieniczki i Dom Handlowy Poprad pamiętający minione czasy.
Od rynku odchodzi ulica Kościelna, która prowadzi do ogrodów biblijnych położonych przy kościele p.w. św. Józefa.
Mostem nad Popradem i Aleją Zdrojową przez rekreacyjne tereny Zapopradzia opuszczamy piękną Muszynę. Po prawej i lewej stronie mijamy liczne ogrody: sensoryczny, dźwięku, antyczny, skalny, zapachowy, czy dźwięku. Droga zaczyna wspinać się pod górę, by za ostatnimi zabudowaniami zmienić się w betonową ścieżkę przez las. Na ścieżce trwały akurat prace związane z korektą przebiegu EuroVelo11 – przy słupku granicznym między Polską a Słowacją nachylenie było tak absurdalne, że o jeździe ponoć można było zapomnieć, a i wypych obładowanego roweru był wyzwaniem.
My od strony Muszyny spokojnie podjechaliśmy, ale jednk na wszelki wypadek sprowadziliśmy rowery na słowacką stronę. Po krótkim zjeździe przez las kładką rowerową nad Popradem rozpiętą pomiędzy Legnavą i Milikiem wracamy na polską stronę. Do Andrzejówki EuroVelo11 prowadzi swoim wydzielonym śladem, by przed samą Andrzejówką na chwilę zejść na chodnik przy jezdni. Za wiaduktem nad torami kolejowymi (w miejscu, gdzie pociągi wyjeżdżają z wydrążonego we wzgórzu tunelu) odbijamy w lewo, by kolejny raz zmienić brzeg rzeki, którym się poruszamy.
Z jednej strony pozwala to na ominięcie podjazdu drogą wojewódzką trawersującego zbocze góry, z drugiej zaś tracimy możliwość przejazdu obok przyklejonych do skały hoteli Żegiestowa Zdroju i spojrzenia z wysokości na meandrujący w dole pomiędzy wzniesieniami Poprad. Kilkaset metrów za kładką zaczyna się trzykilometrowy podjazd, a następnie zjazd tej samej długości. Niestety droga wiedzie średniej jakości asfaltem (zwłaszcza na zjeździe), zarabiamy metry przewyższenia, po to, by po chwili je stracić. Na około 6 kilometrów tracimy kontakt z Popradem, gdyż droga wiedzie przez las i dodatkowo ścina malownicze zakręty Przełomu Popradu. W mojej ocenie to najsłabsze sześć kilometrów całej trasy, ale nie krytykuję tego bezrefleksyjnie, ponieważ zdaję sobie sprawę, że w górzystym terenie była to pewnie jedyna alternatywa do jazdy drogą wojewódzką po polskiej stronie. Za to kolejne kilometry od słowackiego Międzybrodzia, aż po Mniszek nad Popradem rekompensują nam wcześniejszy słaby odcinek.
Rowerowa trasa prowadzi w pobliżu rzeki i można nasycić oczy pięknymi plenerami. Niezbyt wysoka temperatura i wiatr na przemian z przygrzewającym słońcem powodują, że z chłopakami co jakiś czas zdejmujemy kurtki, po to by za kilka minut znowu je zakładać – co zrobić, chociaż to jeszcze lato, to temperatury już jakieś jesienne. W Mniszku przez 300 metrów jedziemy wzdłuż głównej drogi w kierunku granicy, by za kościołem skręcić ostro w prawo w pierwszą możliwą drogę. Po krótkim podjeździe zalesionym zboczem widzimy polskie tablice i napis Piwniczna Zdrój. Żegnamy słowacką część szlaku EuroVelo11 i już do samego końca trzymamy się polskiej strony granicy.
Szybko meldujemy się w Piwnicznej, opisujemy długim łukiem w prawo kolejne zakole Popradu, zostawiamy odchodzącą w lewo drogę w kierunku Kosarzysk i Suchej Polany, po czym przekraczamy skrzyżowanie z ruchliwą drogą wojewódzką. Przed nami kilka kilometrów położonej w prawobrzeżnej części Piwnicznej lokalnej, spokojnej drogi. Przy budynku pijalni wód zdrojowych robimy z Dominikiem i Miłoszem krótki regeneracyjny odpoczynek.
Do Rytra pozostało nam około 8 kilometrów i tam planujemy dłuższy postój. W miejscowości Głębokie nauczeni przygodami z poprzedniego wyjazdu wiemy, że nie należy jechać na wprost jak by to nakazywała logika, ale skręcić w prawo, by objechać położony na zboczu wzniesienia kościół. Za kościołem skręcamy w lewo, podjazd wypłaszcza się, gdzieś nad nami znajdują się widoczne z kilku kilometrów wielkie litery napisu SŁONECZNY STOK.
Droga z lekka zaczyna opadać, ale trzeba być czujnym, żeby nie przegapić nawrotu o 180 stopni i zjazdu zboczem na nadbrzeżną promenadę. Poprzednim razem zapędziliśmy się z Dominikiem między domami aż na czyjeś obejście i trzeba było się chyłkiem wycofywać. Podążamy Suchą Strugą, po czym zza zakrętu wyłania się nagle widok na położony na wzniesieniu zamek w Rytrze. Tym razem odpuszczamy wizytę w ryterskiej warowni, bo odwiedziliśmy ją dwa miesiące wcześniej.
Tym którzy tam jeszcze nie byli, zdecydowanie polecamy. Podejście jest ostre (na parkingu na dole można w wiacie przypiąć rowery i podejść pieszo), ale zapierające dech w piersiach widoki z zamkowych murów są warte odrobiny wysiłku. Zamek jest zabezpieczony, częściowo odtworzony i pozostawiony jako trwała ruina. Roztaczająca się ze wzgórza zamkowego panorama obejmuje całą dolinę Popradu oraz położone na przeciwnym brzegu Pasmo Radziejowej. Ponieważ zamku nie mieliśmy tym razem na liście atrakcji, więc przez most przejeżdżamy na lewy brzeg do centrum Rytra, gdzie zgodnie z planem idziemy na obiad. Obecnie brakuje jeszcze fragmentu EuroVelo11 od zamku prawym brzegiem – żądni przygód mogą ponoć przebić się przez las, ale tym, co cenią sobie komfort lub jadą z dziećmi odradzam ten wariant.
Czekając na obiad odbieram telefon od Piotra, który tego samego dnia co i my zdecydował się na przejazd trasą VeloDunajec z Nowego Targu do Nowego Sącza. Tak jak obaj wstępnie przewidywaliśmy, spotkamy się w Starym Sączu.
Z Rytra wyruszamy jadąc trochę główną drogą, ale ze względu na duży ruch zaraz za boiskiem piłkarskim skręcamy w prawo i docieramy nad Poprad. Tuż przy brzegu wiedzie polna, ale równa droga, a z kamienistej plaży świetnie prezentują się zamkowe ruiny na wzniesieniu. Dojeżdżamy do mostu, którym wracamy na prawy brzeg i już właściwym śladem EuroVelo11 kontynuujemy podróż. Po krótkim, ale stromym podjeździe droga łagodnie opada i prowadzi między domami oraz polami uprawnymi. Po prawej stronie na szczycie wzniesienia położona jest ciekawa platforma widokowa w kształcie spirali zwana “ślimakiem” – żeby tam dojechać trzeba się namęczyć na dwukilometrowym, ostrym podjeździe. Na ślimaku byliśmy już wielokrotnie, a rok temu zrobiliśmy to na rowerach, o czym można przeczytać w artykule na naszym blogu.
W Woli Kroguleckiej znowu następuje przeskok na drugi brzeg. Teraz zostało przez Barcice zajechać do Starego Sącza. Po drodze mijamy jeszcze jeden MOR w standardzie dobrze znanym użytkownikom małopolskich tras Velo. Z głównego szlaku odbijamy na lewo w Trakt Świętej Kingi, który wyprowadza nas wprost na zabudowania klasztoru s.s. Klarysek. Nie mieliśmy już czasu na zwiedzanie wnętrza klasztoru, więc zadowoliliśmy się obejrzeniem go z zewnątrz.
Jest piękny. Ilekroć jesteśmy w Starym Sączu tyle razy nie mogę sobie odmówić przyjemności wizyty na wybrukowanym otoczakami starosądeckim rynku, z wielkim drzewem pośrodku oraz znajdującą się w jego cieniu studnią.
Nie bawimy tam długo, bo Piotr czeka już na nas przy Bobrowisku. Możecie o nim przeczytać w naszej relacji. Zanim dotarliśmy na miejsce, Piotr zdążył już zwiedzić teren i czekał na nas przy kolejowym wiadukcie na skrzyżowaniu rowerowych szlaków VeloDunajec i EuroVelo11 – od tego miejsca oba szlaki mają wspólny przebieg aż pod Tarnów.
Teraz już w czwórkę kontynuujemy jazdę do samego końca. Zieloną rowerową kładką po raz ostatni przekraczamy Poprad, który tuż poniżej kończy swój bieg w wodach Dunajca. Od tego miejsca aż po ruiny zamku w Nowym Sączu jedziemy ścieżką poprowadzoną po wale (z wyjątkiem kilkuset metrów w ruchu ogólnym). Przy ruinach sądeckich obwarowań zjeżdżamy z rowerostrady kierując się na nowosądecki rynek. Przed budynkiem ratusza robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcie, po czym ulicą Jagiellońską, a następnie przez Planty oraz Aleje Wolności i Batorego zajeżdżamy przed zabytkowy budynek dworca kolejowego. Dworzec w ostatnich latach przeszedł remont zarówno z zewnątrz jak i w środku, dzięki czemu można podziwiać jego piękną bryłę oraz wnętrza.
Zgodnie z rozkładem jazdy o 19:02 na peron wjeżdża kolejny leciwy zespół trakcyjny (jak się okazało wyprodukowany w 1973 roku). Pakujemy rowery, plecaki i nasze osoby, po czym zaczynamy ostatni etap podróży. Okazało się, że w pociągu jechała już spora grupa cyklistów – jak widać zainteresowanie przerasta możliwości taborowe PKP, rzeczony pociąg poza przedziałem bagażowym nie posiadał ani jednego wieszaka na rowery. Jak już się rozsiedliśmy wygodnie na bordowych siedziskach z dermy, można było rozpocząć wymianę spostrzeżeń z pokonanych przez nas tras.
Droga upływała spokojnie i zapowiadało się, że o czasie, po trzech godzinach podróży wysiądziemy na dworcu Kraków Główny. I pewnie tak by się stało, gdyby nie to, że po minięciu Tarnowa nagle zgasły wszystkie, co do jednego światła, pociąg zwolnił, a następnie stanął w całkowitej ciszy i ciemności pośrodku lasu gdzieś między Tarnowem a Bochnią. Dobre pół godziny upłynęło zanim obsłudze pociągu udało się zreanimować skład i przywrócić do życia. Jak łatwo się domyślić, każdy nietypowy dźwięk, każde mrugnięcie oświetlenia wywoływało obawy co do dalszej jazdy. Szczęśliwie dojechaliśmy jednak w miejsce przeznaczenia, choć ze sporym opóźnieniem. Na dworcu pożegnaliśmy Piotra i z chłopakami zabraliśmy się za pokonanie ostatnich 10 kilometrów dzielących nas od domu. Wróciliśmy przed północą, mocno zmęczeni, ale niesamowicie zadowoleni z naszego męskiego wypadu. Dominik powtórzył swój przejazd z przed trzech lat, a Miłosz odnotował na koncie pierwszą trasę powyżej 100 km. Podsumowując przejechane kilometry, to pokonaliśmy ich osiemdziesiąt dwa z Krynicy Zdrój do Nowego Sącza oraz dwa razy po dziesięć na dojazd i powrót z dworca. Do tego osiem godzin w pociągu, pobudka w środku nocy – recepta na zapadającą w pamięć wyprawę gotowa. Ciekawe, czy za kolejne trzy lata moje chłopaki upomną się o powtórkę?
Tak jak napisałem na wstępie, trzy lata zmieniły wiele w realizacji i funkcjonowaniu małopolskich tras rowerowych. W 2018 roku odcinek z Krynicy do Piwnicznej pokonywaliśmy z Dominikiem drogą wojewódzką w ruchu ogólnym, gdyż trasa z Krynicy do Muszyny była w trakcie budowy. Z Muszyny do Piwnicznej nie było ani kilometra rowerowej ścieżki, więc poruszanie się główną drogą było koniecznością. Akurat tego dnia trafiliśmy na znikomy ruch na drodze i jechało się całkiem fajnie, ale przy większym ruchu lub liczniejszą grupą to było mocno ryzykowne. Obecnie cały odcinek można pokonać wydzielonym ścieżkami czy bocznymi drogami raz po polskiej, raz po słowackiej stronie, powstały nowe kładki, MOR-y. Może i są odcinki mało widokowe oraz górzyste, ale poziom bezpieczeństwa w ruchu jest nieporównywalny. Na plus jazdy jezdnią przez Milik, Andrzejówkę, Żegiestów, Zubrzyk i Wierchomlę trzeba zaliczyć jazdę blisko Popradu śladem zbliżonym do jego przebiegu.
Teraz jak wspominałem, są odcinki, kiedy Poprad znika nam z pola widzenia. Zarówno trzy lata temu jak i teraz od Piwnicznej do Głębokiego pokonaliśmy dystans tą samą boczną drogą, w Głębokiem jak nie było ciągłości tak nie ma, okrążenie kościelnego wzgórza i zjazd do Suchej Strugi nadal funkcjonują i mają się dobrze, Rytro wciąż trzeba pokonywać przez centrum, bo fragmentu za zamkiem nadal brak. Kluczowa zmiana jest taka, że trzy lata temu z Rytra do Starego Sącza jechaliśmy chodnikiem wzdłuż głównej drogi, natomiast teraz EuroVelo11 ma swój wygodny przebieg przez Wolę Krogulecką, Barcice po obrzeża Starego Sącza, do miejsca styku ze szlakiem VeloDunajec. Kolejnym milowym kamieniem jest powstanie w Starym Sączu kładki rowerowej nad Popradem oraz możliwość wjazdu do Nowego Sącza po koronie wałów przeciwpowodziowych Dunajca, zamiast lawirowania między samochodami stojącymi w korku na ul. Węgierskiej. Patrząc z perspektywy tych trzech lat niby pokonaliśmy tę samą trasę, ale odmiennymi drogami. Mam nadzieję, że pokonując tę trasę za czas jakiś ciągłość EuroVelo11 na tym odcinku będzie już pełna. Na to, że czas przejazdu koleją ulegnie radykalnemu skróceniu raczej nie ma co liczyć w perspektywie najbliższych lat, chyba dopiero budowa linii Podłęże-Piekiełko zmieni ten stan. Póki co dużym problemem komunikacyjnym na linii do Krynicy są nieustanne remonty infrastruktury kolejowej i zastępcza komunikacja autobusowa, co uniemożliwia przewóz rowerów. Dostępność kolejowa ogranicza się często do okresów wakacyjnych, dlatego warto przed wyjazdem sprawdzać rozkład jazdy i komunikaty PKP.
Co do uroków trasy, to jest to niezaprzeczalnie jedna z najładniejszych w Małopolsce i pozwalająca na pokonanie dystansu 80 km w cywilizowany oraz przyjemny sposób. Widokowo trasa broni się sama niezależnie czy przemieszczamy się rowerem, pociągiem, czy samochodem. Pokonywania jej etapami, rozbudowywanie o poboczne szlaki, łączenie z VeloDunajec, czy AquaVelo, a w perspektywie możliwość dojazdu do Tarnowa i Wiślanej Trasy Rowerowej zwiększą jeszcze ilość możliwych kombinacji.
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ