Bartłomiej Pawlak
Gorlice to miasto położone w Beskidzie Niskim przy drodze krajowej DK28. Jadąc z Nowego Sącza na wschód, po kolei mijamy takie miejscowości jak Grybów, Gorlice, Biecz, Jasło i Krosno. Pomiędzy Gorlicami i Krosnem znajdują się złoża ropy naftowej, a jeszcze nie tak dawno kiwony (pompy służące do wydobywania ropy naftowej na powierzchnię) były widokiem dość powszechnym w krajobrazie. To właśnie w Gorlicach w latach 1853-58 miał laboratorium wynalazca lampy naftowej, Ignacy Łukasiewicz, w którym udoskonalał swój wynalazek oraz metody rafinacji czarnego złota. Dzięki jego odkryciom region na długie lata związał swoje losy z wydobyciem i przetwórstwem tego cennego surowca. Okolice Gorlic to również arena zmagań I wojny światowej i zaciekłych walk 1915 roku, o czym przypominają liczne cmentarze wojenne. Znajdziemy tutaj spuściznę zamieszkujących te tereny Łemków oraz Szlak Architektury Drewnianej ze starymi kościołami i cerkwiami. A kto poczuje zmęczenie i słabość, to siły swoje może podratować popijając wody mineralne w uzdrowiskach Wapiennego i Wysowej.
Tak się niestety w życiu układały moje turystyczne drogi, że Gorlice nigdy nie były celem podróży, a jedynie miejscem na trasie w inne rejony. Tak było aż do 2019 roku, kiedy to do Gorlic przywiodła mnie rowerowa pasja. Okazją ku temu stała się organizowana przez Urząd Marszałkowski Województwa Małopolskiego impreza rajdowa z cyklu Rodzinne Rajdy Rowerowe, na którą postanowiliśmy się wybrać z Dominikiem. Piękna pogoda, super oprawa rajdu i oszałamiające widoki wprawiły nas w zachwyt. Jadąc w grupie nie bardzo był czas i warunki, żeby koncentrować się na detalach, bardziej chłonęliśmy uroki i atmosferę mijanych miejsc. Po dotarciu na metę pewnym się stało, że kiedyś tu wrócimy, żeby na spokojnie powtórzyć tę trasę.
I tak się też stało, chociaż dopiero dwa lata później i to w dodatku za trzecim podejściem. Postanowiliśmy wykorzystać naszą bazę wypadową w Beskidzie Wyspowym, aby mieć do pokonania autem trochę krótszą drogą – stąd do Gorlic mamy raptem 80 km. Niestety dwa pierwsze podejścia spaliły na panewce za sprawą pogody, a niewiele brakło, żeby i trzeci raz nie doszedł do skutku. Wybraliśmy sobotę, bo niedziela miała być deszczowa, a w sobotę co najwyżej burze pod wieczór. Tymczasem w sobotę rano obudziły nas krople deszczu bębniące po parapecie. Determinacja była jednak tak duża, że nawet deszcz towarzyszący nam podczas śniadania i pakowania, nie był w stanie wpłynąć na zmianę decyzji co do wyjazdu. Co ciekawe, żadna aplikacja pogodowa nie pokazywała opadów.
W okolicach Limanowej opady praktycznie ustały, ale mokry asfalt towarzyszył nam jeszcze za Nowy Sącz. Niestety widoki na Tatry z Wysokiego, na które liczyliśmy po drodze nie udały się, horyzont zaciągnięty był chmurami i mgłami po porannym deszczu. Im dalej na wschód, tym pogoda robiła się lepsza. Cieniawa, Grybów, Szymbark i już meldujemy się w Gorlicach. Samochód parkujemy na ul. Sportowej pomiędzy pływalnią Fala, a stadionem MKS Glinik. Po porannym deszczu nie ma już śladu, temperatura szybko pnie się w górę, zatem bez zwłoki rozpakowujemy rowery, zakładamy kaski, plecaki, troczymy sakwy i w drogę.
Pierwszy kilometr nie jest zbyt ekscytujący, bo prowadzi ruchliwą drogą wojewódzką DW993. Na szczęście szybko się z nią rozstajemy odbijając w lewo. Następne kilometry umykają spod kół jadąc raz przez lasek, raz między polami, to znowu pośród zadbanych domów z ładnymi obejściami. Droga dla urozmaicenia lekko się wznosi, to znowu opada, aż miło się jedzie.
Na ósmym kilometrze w miejscowości Libusza przystajemy przy Muzeum Przemysłu Naftowego. Niestety zamknięte na cztery spusty. Kręcimy się chwilę oglądając eksponaty zgromadzone za ogrodzeniem i robiąc zdjęcia, za płotem szczeka pies, ale nikt się nie pojawia – wygląda to na prywatną inicjatywę, może trzeba się wcześniej umówić na wizytę? No cóż, ruszamy dalej.
Jedenasty kilometr – drugi koniec miejscowości Libusza i miejsce ze smutną historią. W tym miejscu jeszcze sześć lat temu stał zabytkowy drewniany kościół p.w. Narodzenia NMP wybudowany w 1513 roku. Niestety los nie obszedł się z nim łaskawie. W 1986 r. pożar strawił sporą jego część. W latach dziewięćdziesiątych został odbudowany, ale w 2016 r. czerwony kur ponownie zatańczył na dachu drewnianej budowli. Niestety dwa pożary strawiły tak znaczną część zabytkowej substancji obiektu, że konserwator zmuszony był do skreślenia go z listy zabytków. To co pozostało jako smutna pamiątka, to zarys fundamentów i poczerniałe okruchy drewna z pogorzeliska. Od kościoła w Libuszy przez kolejne 1,5 km jedziemy rowerową ścieżką wykonaną z kostki brukowej, współdzieloną z pieszymi. Poza nami nie ma ani żadnych rowerzystów, ani pieszych.
Kolejny przystanek robimy na siedemnastym kilometrze w miejscowości Wójtowa. Obok nowego murowanego kościoła znajduje się tutaj drugi, drewniany, pochodzący z XVI wieku kościół p.w. św. Bartłomieja Apostoła. Przed kościołem od strony drogi ostała się murowana dzwonnica z cegły. Niestety do wnętrza kościoła nie udało się wejść, zamknięte było na głucho. Ostatecznie obeszliśmy drewnianą świątynię dookoła i popedałowaliśmy dalej.
Od Wójtowej do Rozdziela (dystans ok. 7 km) znowu do dyspozycji mamy ścieżkę rowerową z kostki – nie jest ona ciągła na całym odcinku, ale jadąc z dziećmi zawsze to większe poczucie bezpieczeństwa. Nie żebym narzekał, ale tutaj dobitnie było widać przewagę asfaltu nad nawierzchnią rowerowej ścieżki wykonanej z kostki brukowej (w kwestii równości nawierzchni).
Po przejechaniu 21 km w miejscowości Lipinki zatrzymujemy się w parku – trochę cienia nie zaszkodzi w taki upał. Park stanowił część kompleksu parkowo-dworskiego. Pośród starych drzew znajdziemy nie tylko cień, ale również niewielki staw z nenufarami i małą wysepką. Odrestaurowany Dwór Byszewskich pochodzący z początku XX wieku obecnie przyciąga wzrok, jest odremontowany i zadbany, ale w drugiej połowie minionego stulecia mieścił w swoich wnętrzach ośrodek zdrowia i i pocztę co mocno negatywnie odbiło się na jego kondycji.
W Rozdzielu (25 km) przecinamy DW993 i za drogowskazami kierujemy się do uzdrowiska Wapienne. 200 metrów za skrzyżowaniem po lewej stronie jest grekokatolicka cerkiew. Mało brakowało, a byłbym ją przegapił. Świątynia jest murowana z kamienia, z niewielką wieżyczką. Budynek odgrodzony jest taśmą z informacją o pracach budowlanych w jego wnętrzu. Rzuciliśmy okiem, ale poza rusztowaniami i skutymi tynkami niewiele więcej można było zobaczyć.
Następne 2,5 kilometra to podjazd, ale nie jakiś morderczy. Nagrodą za włożony wysiłek jest kolejny drewniany, sakralny obiekt – jak głosi tablica informacyjna: prawosławna cerkiew p.w. Narodzenia NMP w Rozdzielu. Niestety zamknięta na głucho, nie ma nawet możliwości wejścia za ogrodzenie. Obchodzimy zatem cerkiew dookoła wzdłuż ogrodzenia – z zewnątrz ładna, jaka w środku nie dowiedzieliśmy się.
Za cerkwią podjazd się kończy i po 500 metrach zjazdu znajdujemy się w uzdrowisku Wapienne. Skręcamy w lewo z głównej drogi i deptakiem przejeżdżamy przez miejscowość. Po około 500 metrach przystajemy przy kwietnym skwerze z fontanną, robimy zdjęcia, po czym wracamy – przy skrzyżowaniu wypatrzyliśmy ośrodek wczasowy z kawiarnią i zamarzyła się nam kawa. Za nami 28 kilometrów. Kawiarnia Rotunda – to miejsce, gdzie czas się zatrzymał – pośrodku jest parkiet do potańcówek, podest dla zespołu muzycznego, kawiarnianie kwadratowe stoliki przy oknach – wieczorami zapewne gwarno i gra muzyka, ale teraz jest cicho i spokojnie, bo poza nami nie ma nikogo.
Zaglądamy jeszcze do pijalni wód, ale jakoś brakło odważnych do popróbowania leczniczej wody. W uzdrowisku czynne są dwa odwierty – źródła Marta (woda wodorowęglanowa, wapniowa, sodowa, siarczkowa) i Kamila (woda wodorowęglanowa, wapniowa, siarczkowa) – obie wody są słabozmineralizowane. Warto zaznaczyć, że tuż za Wapiennem w kierunku południowo-wschodnim zaczyna się Magurski Park Narodowy.
Zaraz po wyjeździe z Wapiennego wjeżdżamy do miejscowości Męcina Wielka (30 km), a tam niespodzianka – piękna cerkiew p.w. św. św. Kosmy i Damiana (obecnie kościół rzymskokatolicki) z początku XIX wieku. Planując wyjazd, jakoś ją przeoczyłem, więc tym większe było zaskoczenie, gdy ją ujrzeliśmy po lewej stronie drogi. Tym razem szczęście nam sprzyjało i świątynia była otwarta. A w środku aż dech zapiera – piękny, kompletny ikonostas, na suficie polichromia, ściany pokrywa bogata ornamentyka. Nad przedsionkiem wzniesiona jest czteroboczna wieża, a dzwonnica stanowiąca jednocześnie bramę wpisana jest w drewniane ogrodzenie.
Od Wapiennego do Sękowej na ukończeniu jest realizacja ścieżki rowerowej. Będzie to gładziutki asfalt, ale niestety co rusz poprzecinany uskokami wjazdów na posesje położone wzdłuż główniej drogi. Obawiam się, że będzie to stanowiło swoisty rollercoaster zwłaszcza na szybszych zjazdach przed Sękową. Czy moje wątpliwości są słuszne, czas pokaże.
Tymczasem wyjeżdżamy z Męciny Wielkiej lekkim podjazdem. Kilometr dalej, w nagrodę na przełamaniu wzniesienia po prawej stronie czeka nas widok pięknej przydrożnej murowanej grekokatolickiej kapliczki. Widok ten utkwił mi w pamięci z czasu przejazdu Rodzinnego Rajdu Rowerowego. Czekałem na niego całą drogę i ponownie zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Teraz czas na to co każdy cyklista lubi najbardziej, czyli zjazd. 5,5 km pędu w dół – liczniki momentami wskazują 45-50 km/h. Akurat na tym odcinku nie ma jakichś atrakcji wartych zatrzymania się, więc cieszymy się szybką jazdą i szumem wiatru. Jestem pełen obaw, czy jak będziemy kolejnym razem, to czy ten zjazd sprawi nam taką samą frajdę? Będzie gotowa rowerowa ścieżka – będzie obowiązek jazdy nią. Pokonywanie licznych wjazdów na posesje i bocznych dróg na pewno nie pozostanie bez wpływu na prędkość i płynność jazdy.
Na trzydziestym siódmym kilometrze, na rondzie włączamy się w drogę wojewódzką DW977, ale równolegle idzie wąska asfaltowa ścieżka, którą dla bezpieczeństwa decydujemy się pojechać, tym bardziej, że w zasięgu wzroku nie było widać żadnego pieszego. Po około kilometrze jazdy przy murowanym kościele nawigacja każe skręcić w prawo, a to za przyczyną rozebranego mostu na rzece Sękówce. My jednak kierujemy się na lewo w stronę zlikwidowanej czasowo przeprawy mostowej, gdyż tuż przed nią po lewej znajduje się prawdziwa perełka drewnianej architektury, a mianowicie wpisany na listę UNESCO kościół p.w. św. św. Apostołów Filipa i Jakuba w Sękowej (39 km).
Za ogrodzeniem z kamienia widnieje kościół z mocno spadzistym dachem krytym gontem, sięgającym nisko nad ziemię, Zasadnicza część wieży nad przedsionkiem równa się z kalenicą dachu, ale jest wyraźnie oddzielona od reszty dachu. Pierwsze wrażenie? Cóż drewniany kościół jak wiele innych, w czym jego niezwykłość zasługująca na wpis na listę UNESCO?
Po wejściu pod dach i do wnętrza wszystko staje się jasne. Zasadnicza bryła kościoła jest bardzo mała, wnętrze ciasne, wykończone surowym drewnem beż żadnych malowideł, jedyne ozdoby to zawieszone na ścianach obrazy. Ołtarz niewielki, ale idealnie komponujący się z kolorystyką ścian. Po wyjściu na zewnątrz zaczynamy rozumieć co widzimy – przepuszczony za ściany kościoła nisko ku ziemi dach tworzy tzw. “soboty” i sprawia, że kościół wydaje się dużo większy niż jest w rzeczywistości. Tak samo z wieżą przed wejściem do kościoła – to nie jest ani przedsionek, ani kruchta, jest to dobudowana i zadaszona konstrukcją wieży przestrzeń przed kościołem. Patrząc w górę widzimy drewniane belki stanowiące konstrukcję dachu i wieży kryjących pod sobą małą łupinkę świątyni. Powstanie kościoła przypada na początek XVI wieku, niestety podczas działań wojennych 1915 roku mocno ucierpiał, został zdewastowany, a drewno posłużyło jako materiał budowlany do umocnień frontowych. Szczęśliwie po zakończeniu I Wojny Światowej został zrekonstruowany.
Jak już zakończyliśmy zwiedzanie, zostało sforsować rzekę Sękówkę, nad którą chwilowo nie było mostu, ale szczęśliwie dla pieszych zapewniono komunikację tymczasową kładką. Rowerami też się zmieściliśmy, co zaoszczędziło nam dodatkowych kilometrów objazdu. Zgodnie z planem został nam jeden podjazd, a potem z górki na pazurki wprost do Gorlic. Już wszyscy w myślach wybierali pizze jakie zamówią, a tu nagle pod koniec podjazdu mignęła mi niepozorna tabliczka z napisem “Dwór w Siarach” (40 km).
Od razu czujność wzrosła o 100% – tuż za znakiem wypatrzyłem zaniedbany budynek z odpadającym tynkiem, ale już wzrok skakał po kolejnych elementach: słupy z piaskowca, dwie żeliwne furtki, otwarte skrzydła bramy – toż to brama wjazdowa do danego dworu i stróżówka!!! W dół prowadziła połatana asfaltowa droga, dalej drzewa – koniecznie musiałem sprawdzić co tam jest. Jest park, staw pokryty rzęsą wodną, mostek nad stawem, a na końcu… – piękny budynek dworu, fontanna, otaczająca ją pergola. Coś niesamowitego.
Okazało się, że jest do Dwór Długoszów z początku XX w. zbudowany w miejscu dawnego drewnianego Dworu Dembowskich. Budynek pałacu prezentuje się niesamowicie, pergola trochę zaniedbana, zieleni parkowej przydałaby się ręka ogrodnika i dendrologa, ale to wszystko wymaga sporych nakładów finansowych. Jak wyglądał budynek i otoczenie po gospodarowaniu w nim w czasach PRL PGR-u i stadniny koni, można sobie wyobrazić. Zrobiliśmy tam sobie przerwę na odpoczynek, zdjęcia i nacieszenie oczu fantastycznymi widokami. To drugi bonus tego dnia, którego nie mieliśmy na liście.
I cóż, pozostało nam jeszcze pokonać ostatnie 3 km długim zjazdem do Gorlic i przejazdem przez miasto, by znaleźć się przy zaparkowanym samochodzie. Cały czas burza i deszcze wisiały w powietrzu, ale póki co jeszcze nie spadła ani jedna kropla. Za radą Emilki (żeby uniknąć pakowania rowerów w nieuniknionym deszczu) najpierw zamocowaliśmy rowery na przyczepie, a następnie pieszo skierowaliśmy się na gorlicki rynek. W czasie, gdy pochłanialiśmy kolejne kawałki pysznej pizzy zaczął padać deszcz, ale po upalnym dniu przyniósł on ochłodę i orzeźwienie, tak, że nie przeszkadzało nam to szczególnie w zwiedzaniu rynku.
A rynek trzeba przyznać jest nietypowy, pochyły, rozlokowany niejako na dwóch poziomach, z drogą prowadzącą centralnie przez środek i wymuszająca taki “piętrowy” jego układ. Wokół rynku ładne kamieniczki i jasny budynek magistratu z wieżą zegarową. Na koniec przysiedliśmy jeszcze na chwilę na ławce pod ratuszem w towarzystwie postaci Ignacego Łukasiewicza odlanej z brązu.
Dzień spędziliśmy wybornie. Poza sporym upałem trasa nie była męcząca, ani szczególnie wymagająca kondycyjnie. Łącznie wyszły 44 km dystansu i 360 m przewyższenia. Na tak krótkim dystansie zebranych było jak w pigułce wiele atrakcji – cerkwie, drewniane kościoły, przydrożne krzyże i kapliczki, dwory, parki, uzdrowisko, a wszystko to na tle cudownych plenerów Beskidu Niskiego, czy też Beskidu Gorlickiego bo i taka nazwa funkcjonuje. Idealna trasa na rodzinną, kameralną, całodniową wycieczkę niespiesznym tempem, z czasem na oglądanie, zwiedzanie i podziwianie. Tak naprawdę tylko musnęliśmy te tereny, rozbudziliśmy apetyty na dalsze poznawanie Ziemi Gorlickiej – jak czas pozwoli, koniecznie trzeba będzie tu wrócić.
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ