Bartłomiej Pawlak
(…) ruszyła maszyna po szynach ospale, szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem, i toczy się, toczy się koło za kołem (…) – te słowa ze znanego każdemu dziecku wiersza Juliana Tuwima „Lokomotywa” w miejscu, do którego przywiodła nas rowerowa przygoda niestety są już tylko wspomnieniem. Wspomnieniem potęgi kolei, składów po brzegi wypełnionych czarnym złotem ciągnionych przez buchające parą ciężkie parowozy. Mowa o dwóch liniach kolejowych pamiętających czasy wojen światowych, a dokładnie linii nr 159 z Żor do Pawłowic Śląskich uruchomionej w 1913 roku oraz linii nr 170 z Jastrzębia Zdroju Moszczenicy do Zebrzydowic otwartej w 1935 roku. Po kilkudziesięciu latach ciężkiej eksploatacji na przełomie XX i XXI wieku obie zostały zawieszone, a w efekcie zlikwidowane. Na szczęście w tym przypadku likwidacja nie oznaczała zapomnienia, a fragmenty obu linii po niecałych dwudziestu latach otrzymały nową szansę, nowe życie. Co prawda nie usłyszymy już stukotu kół wagonów, gwizdów lokomotyw, nie poczujemy specyficznego zapachu kreozotu, którym były impregnowane podkłady, ale funkcja związana z przemieszczaniem została podtrzymana. Już nie juczne węglarki, a tłumy rowerzystów przemierzają te szlaki. Na trasę wrócił ruch, gwar i radosny śmiech. Wróciło życie.
I w takim właśnie radosnym nastroju przybyliśmy w okolice Jastrzębia Zdroju na rekonesans oraz eksplorację świeżo oddanego Żelaznego Szlaku Rowerowego, pętli po polsko-czeskim pograniczu, śladami dawnej kolei. Przyjechaliśmy we wrześniu, tydzień po otwarciu całości trasy. Co prawda oddanie szlaku miało nastąpić jeszcze przed wakacjami, ale pandemia spowodowała lekkie przesunięcie. Zimowo-wiosenną porą 2020 roku śledziliśmy postępy prac, przeglądaliśmy zdjęcia i filmy rowerzystów z przejazdu fragmentów powstającego szlaku. Stąd też po informacji o otwarciu Żelaznego Szlaku Rowerowego w pierwszy wolny weekend zapiąłem za auto naszą rowerową przyczepę, zapakowaliśmy jednoślady i w sile siedmiu osób obraliśmy kurs z Krakowa na Jastrzębie Zdrój.
Wskazówki w internecie sugerowały rozpoczęcie pętli w Godowie, przy Urzędzie Gminy, gdzie jest parking. Jednakże w dniu, kiedy planowaliśmy przyjazd miały się odbyć dwie imprezy rowerowe: Rajd Żelaznym Szlakiem Rowerowym i Tour de Silesia, w związku z czym miałem obawy, że na parkingu może być tłoczno. Jako że trasa jest w formie pętli, to miejsce startu może być dowolne. W naszym przypadku padło na Skrbeńsko, miejscowość po polskiej stronie tuż przed granicą. Przy boisku jest wygodne miejsce do zostawienia auta, siłownia polowa, a w dodatku blisko trasy.
Wyruszamy ze Skrbeńska w kierunku Gołkowic, na skrzyżowaniu kierujemy się w lewo, po czym za domem kultury w prawo w odchodzącą po skosie ulicę Cmentarną. Jadąc cały czas prosto docieramy do Godowa. Po drodze napotykamy pierwszych cyklistów jadących w przeciwnym kierunku. Za urzędem gminy jest park, boisko i muszla koncertowa. Jest i parking, a co lepsze takich rozmiarów, że mimo dwóch odbywających się imprez wolnego miejsca nie brakuje. Ze Skrbeńska to raptem 4 km. Przy amfiteatrze wjeżdżamy na asfaltową ścieżkę, która wkrótce przechodzi w polną drogę, by trochę po ponad dwóch kilometrach wyprowadzić nas na rondo w centrum Godowa. Tutaj mała konsternacja nie tylko nasza, ale i innej grupy, jak jechać dalej. Wybierając drogę przez rondo na wprost w ul. 1 Maja za 500 m napotkalibyśmy (jak się później okazało) oznakowania Żelaznego Szlaku Rowerowego. My jednak decydujemy się jechać zgodnie z trasą wgraną w nawigację, a przejechaną uprzednio przez jednego cyklistów, który podzielił się jej śladem w internecie (swoją drogą wielkie dzięki – okazało się to bardzo pomocne), czyli w lewo ul. Powstańców Śląskich. Z naprzeciwka jedno za drugim jadą auta wypakowane rowerami – zapowiada się duży ruch na trasie.
Pięćset metrów dalej kolejna zagwozdka – kolejowy wiadukt – jak jechać? W prawo pod wiaduktem, czy w lewo dalej za główną drogą? Oznakowania brak, nawigacja podpowiada, że główną, zatem podążamy za jej wskazaniem. Decyzja okazuje się słuszna, bo po przejechaniu kolejnego kilometra widzimy odchodzącą w prawo nówkę ścieżkę i sporej wielkości MOR. Pojawia się również oznakowanie ŻSR. Nawierzchnia mineralna, przepuszczająca wodę, równa i szorstka zapowiada super jazdę. Zatem w drogę śladem dawnej żelaznej kolei. Droga równa, gładka, zakręt w łagodnym łuku, wygląda to wszystko zachęcająco. Ale co to? 1600 metrów i koniec?! Stajemy na rozdrożu i nie wiadomo co dalej – w lewo, na wprost, czy w prawo?! Navi mówi, że w prawo Dworcową. Jedziemy według gsp-a bo znaków szlaku brak. I kolejne dwa skręty w prawo – najpierw w ul. Graniczną, potem Wiejską i dalej za główną. Jedzie się fajnie, droga lokalna, ruch samochodowy zerowy. Po prawej za drzewami widać ścieżkę szlaku, którym chwilę wcześniej przejeżdżaliśmy. Robimy siedmiokilometrową pętlę i znowu znajdujemy się przy wiadukcie, gdzie już raz zastanawialiśmy się, którędy jechać. Szybki rzut oka na nawigację – „skręć w lewo” i jeszcze raz w lewo w ul. Dworcową. Nazwa ulicy sugeruje, że chyba dobrze jedziemy. Jeszcze kilkaset metrów i TADAM!!! Jest! Znowu łapiemy szlak. Tak jak poprzedni odcinek, mineralna nawierzchnia, tablica informacyjna, to jest to!
Na to właśnie czekaliśmy. Komfortowa cyklostrada wiodąca nieprzerwanie przez prawie 16 km aż po Zebrzydowice trasą dawnej linii kolejowej. Wrażenia? Świetne! Spora część drogi prowadzi poprzez tereny leśne, co zapewne doceni rzesza rowerzystów przemierzających ten szlak w upalne letnie dni, korzystając z wytchnienia jakie daje cień. W jesiennej aurze gra światła i cienia na kolorowych liściach wygląda niezwykle pięknie i radośnie. Skarpy nasypu kolejowego na odcinku wielu kilometrów zabezpieczone są barierkami – ale tutaj miła niespodzianka, to nie typowe “patrioty” do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, ale płotki wykorzystujące drewniane poręcze. Brawo!!! O sensowności przepisów, ich interpretacji bądź nadinterpretacji, szwagrze pana Mietka co w garażu produkuje barierki i ma deal z inwestorem, nie będziemy tu dyskutować. Dość powiedzieć, że jeśli barierki już muszą być, to jak się chce, można je zrobić w sposób, który nie będzie paskudził otoczenia. Drewniane barierki w lesie – ujdą.
Podążając leśnym duktem co jakiś czas drzewa rozstępują się i mamy ładne widoki na polanki, łąki, stawy, pola uprawne, czasem można dostrzec pasące się konie. Raz na czas po lewej stronie wyłania się panorama Jastrzębia Zdroju. Z początku często pojawiające się MOR-y w miarę zbliżania się do Zebrzydowic napotykamy coraz rzadziej i w efekcie docieramy do granicy nie znajdując dla siebie miejsca na odpoczynek, jak planowaliśmy. Nasz błąd – nie sprawdziliśmy rozmieszczenia MOR-ów.
Z niespotykanych na innych szlakach elementów infrastruktury trzeba wymienić występujące w niewielkich odstępach od siebie, raz po prawej, raz po lewej stronie takie zatoczki na chwilę odpoczynku. Dwie ławeczki, stolik mikro i kosz na śmieci, to standardowy zestaw w takiej zatoczce. Jest gdzie przystanąć na moment, żeby zjeść batona, pociągnąć łyk picia z bidonu. Pamiętać trzeba jednak o tym, żeby rowerów nie zostawiać na ścieżce, bo może to być niebezpieczne dla innych użytkowników.
Po drodze napotykamy również wyremontowany kratownicowy kolejowy most, którego świeża zieleń mocno odcina się na tle otoczenia. Dodatkowym urozmaiceniem jest przepust, który myślę, że możemy nazwać “tunelem”. Jak widać w miejscu krzyżowania się różnego rodzaju dróg jazdę można poprowadzić zarówno dołem jak i górą nie powodując przecinania się szlaków. Niestety nie wszystkie miejsca przecięcia się rowerowej trasy z publicznymi drogami są tak komfortowe i bezpieczne. W dwóch czy trzech miejscach trzeba się zatrzymać na znaku stop i przepuścić nadjeżdżające samochody. Zachowajcie ostrożność.
Na granicy, tuż za Zebrzydowicami napotykamy sporą grupę rowerzystów – uczestników rajdu, który startował z Godowa. Machamy do siebie – oni jadą dalej, a my stajemy na odpoczynek. Niedługi jak się okazało, bo komary nie dawały nam spokoju. Plan mamy taki, żeby na dłuższy popas zatrzymać się w którymś z parków w Karvinie, co udaje nam się wykonać po ośmiu kilometrach jazdy bocznymi, spokojnymi drogami.
Park Zdrojowy jest spory, trochę zaniedbany, alejki pamiętają czasy słusznie minione, a my wypatrujemy dogodnego miejsca na biwak. Znajdujemy idealną wprost miejscówkę nad samą Olzą na kamienistej plaży. Szmer płynącej wody, a poza tym spokój i cisza. Jesteśmy tutaj sami. Rozkładamy koce, wyciągamy kocher i zaczynamy pichcić obiad, a na deser kawka, herbatka i ciasteczka.
Mobilizując resztki sił, by nie ulec pokusie lenistwa zbieramy majdan i ruszamy w stronę centrum. Rozleniwienie szybko mija, bo podążamy urokliwą ścieżką po wałach wzdłuż Olzy. Szkoda, że tak szybko trzeba odbijać w prawo do Parku Bożeny Nemcovej. Zaraz za parkiem stroma uliczka przez bramę w murach wyprowadza nas na karwiński rynek.
Jasne elewacja pałacu we Frysztacie, kościoła Podwyższenia Krzyża Świętego, miejskiego ratusza, kolorowe elewacje kamienic, fontanny, kwiaty – to obraz przytulnego karwińskiego rynku. Z miłą rodzinką z Polski zamieniamy kilka zdań, wymieniamy uwagi co do szlaku, robimy pamiątkowe zdjęcia i ruszamy w dalszą drogę.
Między zabudowaniami Karviny kierujemy się na północ, by wkrótce opuścić granice miasta. Specyficzne oznakowanie po czeskiej stronie odbiega od naszego oznakowania trasy, ale w połączeniu z wgraną w nawigację trasą nie przysparza nam problemów. Asfaltowa wstęga ścieżki prowadzi nas między polami, przez drzewa widać gdzieniegdzie niebieską taflę stawu. Niezaorane jeszcze ścierniska, gdzie latem rosło zboże pachną wilgocią wrześniowego popołudnia.
W oddali majaczą kominy elektrowni, nad głowami wiszą rozpięte między słupami linie wysokiego napięcia. To przypomina, że jesteśmy na Śląsku, a kopalnie, elektrownie i kominy, to elementy na trwałe wpisane w krajobraz. Kierując się ku Petrovicom przecinamy kolejowe tory – te jak widać jeszcze w użyciu. W Petrovicach po raz kolejny nasz szlak krzyżuje się z koleją. Do granicy zostało nam raptem koło kilometra i kolejny kilometr do parking w Skrbeńsku, gdzie zostawiliśmy samochód. Bilans dzisiejszego dnia zamyka się wynikiem przeszło 56 km i 330 m przewyższenia. Pora zrobiła się mocno popołudniowa, zatem bez większego ociągania bierzemy się za pakowanie ekwipunku do bagażnika, a rowerów na przyczepę. Przed nami jeszcze dwie godziny jazdy do Krakowa.
To był naprawdę mile spędzony dzień i bardzo udana wycieczka. Dystans i generalnie płaski teren nadają się w sam raz na rodzinną, całodniową wyprawę. Zainteresowanie szlakiem tuż po otwarciu było ogromne, ale jakoś ta ilość rowerzystów rozłożyła się na trasie i nie było wrażenia tłoku. Nad jakimiś technicznymi niedociągnięciami szlaku nie będę się tutaj rozwodził, jak kogoś to interesuje to w Internecie znajdzie informacje. My przyjechaliśmy tutaj cieszyć się z rowerowej wycieczki po nieznanych nam dotychczas terenach i plusy Żelaznego Szlaku Rowerowego zdecydowanie przebiły jakieś drobne minusy.
Jedyną dotkliwą niedogodnością było słabe oznakowanie za Godowem między nowo oddanymi fragmentami szlaku – niby jeden szlak a odcinki bez ciągłości oznakowania, to na pewno wymaga poprawy na co wielu rowerzystów zwracało uwagę. Mam nadzieję, że włodarze szlaku nie pozostaną głusi na uwagi użytkowników i wprowadzą stosowne poprawki. Za jakiś czas trzeba będzie tu wrócić i sprawdzić co się zmieniło.
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ
Zaczytałam się z ogromną przyjemnością – aż chcialoby się jechać z Wami ale kondycja i sprzęt zerowy.
Po tak szczegółowym opisie i zdjęciach jednak czuję się, jakbym tam była
Chapeau bas – świetna robota, czekam na kolejne relacje ❤️
Dziękujemy za miłe słowa, obiecujemy pisać dalej. Staramy się, żeby co dwa tygodnie w czwartek ukazywała się nowa relacja lub wywiad. Proszę nas obserwować i czytać.