Bartłomiej Pawlak
Ech, te nasze wyjazdowe plany z rowerami w Pieniny. Od kilkunastu lat, ilekroć z wyprzedzeniem jest skrzyknięta ekipa, ustalona trasa, to pogoda lub inne okoliczności torpedują nasze plany. I tym razem nie mogło być inaczej. Próbowałem nie kusić licha i chociaż długo w tajemnicy utrzymywałem cel wyjazdu, to zdało się to na nic. U części grupy zadecydowały inne sportowe plany, część grupy dopadła choroba, a na koniec, pogoda za wszelką cenę chciała na nas wymóc pozostanie w domu. Wzajemne zapasy trwały cały tydzień, aż do momentu, kiedy przekręciłem kluczyk w stacyjce samochodu. Początek tygodnia był szkaradny, druga połowa tygodnia bardziej optymistyczna, a prognozy na weekend oczywiście fatalne. Ciągły monitoring kilku prognoz pogody i szukanie punktu zaczepienia, że może jednak będzie ładnie, spowodowało zwiększenie ilości siwych włosów na mojej głowie. Sobota i niedziela deszczowa oraz burzowa – i jak tu jechać w Pieniny kiedy leje i brak widoków na góry? W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że jednak jest nikła szansa na to, że w górach może być ładniej niż w Krakowie. W piątek wieczorem, zaklinając rzeczywistość zaczęliśmy pakować sakwy i plecaki, przeciwdeszczówki oraz zapasowy komplet ubrań na wszelki wypadek do przebrania w aucie po powrocie. Gdy w sobotę o 6:00 dźwięk budzika wyrwał mnie ze snu, z niepokojem spojrzałem za okno – zachmurzenie pełne, ale chmury średniego piętra i co najważniejsze, nie pada deszcz. Nie tracąc czasu, zapiąłem przyczepę, pędem zniosłem rowery do garażu, podczas gdy reszta familii szykowała się do drogi. Gdy wszystko było już spakowane, to jak łatwo się domyślić, zaczął padać deszcz, jednak nasza determinacja była tak wielka, że postanowiliśmy jechać tak czy inaczej – stwierdziliśmy, że w najgorszym wypadku wypijemy kawę w Szczawnicy, pod parasolami pospacerujemy w Parku Zdrojowymi, po czym wrócimy do domu.
Pierwszy test pogody na Mogilanach wypadł negatywnie – po wyjechaniu z niecki, w której leży Kraków, na południu zamiast Tatr skąpanych w promieniach słońca zobaczyliśmy doliny zasnute chmurami i mgłą. Myślenice, Lubień, Mszana Dolna – nadal bez zmian, leje. Mszana Górna, Lubomierz – dalej to samo. Aż tu nagle po wyjechaniu na Przełęcz Przysłop miedzy Beskidem Wyspowym i Gorcami, deszcz skończył się jak ucięty nożem, przed nami powietrze zrobiło się przejrzyste, chmury dużo wyższe i lekko podświetlone. Już wiedziałem, że ryzyko się opłaciło – kto nie ryzykuje, szampana nie pija… Szczawa, Kamienica, Zabrzeż, Tylmanowa – warunki pogodowe z każdym kilometrem robiły się lepsze, tak jak nasze humory.
Tym razem plan był taki, żeby wystartować z Krościenka, a nie jak zawsze ze Szczawnicy. Przy przystani spływu flisackiego w Krościenku znajduje się spory, bezpłatny parking. Pomiędzy kolejnymi gryzami kanapki i gorącą herbatą z termosa, zdejmujemy rowery z przyczepy – niestety po drodze w deszczu są brudne i zapiaszczone, ale tutaj z pomocą przychodzi moja nowa zabawka, czyli mobilna myjka do rowerów Karcher OC3 – to były dobrze wydane monety.
Sakwy, plecaki, kaski, liczniki, itp. – gdy wszystko mamy już ogarnięte ruszamy z parkingu w kierunku przeciwnym do podpowiadanego przez logikę, bo z biegiem Dunajca, a to dlatego, że kilkaset metrów poniżej znajduje się rowerowa kładka przez rzekę, wprowadzająca nas na szlak VeloDunajec. Jak wygląda kilkadziesiąt kilometrów szlaku aż po Nowy Sącz możecie przeczytać w relacji Piotra.
Tymczasem my, po przekroczeniu rowerową kładką Dunajca, obieramy prawidłowy kierunek na Szczawnicę. Mijamy pole biwakowe, przejeżdżamy pod mostem drogowym i wydzieloną rowerową ścieżką podążamy w górę rzeki. Pięć kilometrów dzielące Krościenko od Szczawnicy umyka nam pod kołami niezauważenie.
Tym razem rezygnujemy z wjazdu do Szczawnicy ze względu na fakt, że byliśmy tam wielokrotnie, a i pogoda póki łaskawa, to trzeba z niej korzystać. Wszystkim tym, którzy nie byli wcześniej w tej uzdrowiskowej miejscowości, albo dysponują większą ilością czasu, to jako absolutną konieczność polecamy wizytę w centrum.
W miejscu, gdzie Dunajec robi zwrot o 180 stopni w lewo wzdłuż potoku Grajcarek poprowadzony jest zadbany deptak wyprowadzający pod dolną stację kolejki linowej na Palenicę. To też jest dobre miejsce na pozostawienie samochodu, jeśli ktoś planuje rozpocząć wycieczkę w Szczawnicy. Z parkingu wychodzimy wprost na Park Dolny – my zawsze jeszcze wstępujemy na pyszne, rzemieślnicze lody do lodziarni „U Jacaka”, które od kilkudziesięciu lat wytwarzane są według tej samej receptury, a ich porcje w chrupiących wafelkach odważane są na starych szalkowych wagach z odważnikami.
Mając lody w ręce spokojnie można się przespacerować Parkiem Dolnym i ulicą Zdrojową podejść do zrewitalizowanego centrum uzdrowiska. Zadbane otoczenie, sanatoria, fontanna, Pijalnia Zdrojowa – przenosimy się do innego oświata, niczym do alpejskiego kurortu. Powyżej pijalni wód mineralnych, za inhalatorium rozciąga się Park Górny.
Skoro jednak nie decydujemy się na wizytę w centrum Szczawnicy, to mijamy deptak przy Grajcarku kontynuując jazdę wzdłuż Dunajca. Zaraz za rozwidleniem znajduje się przystań flisacka, kawałek dalej ostro w górę i w lewo pnie się droga pod schronisko Orlica, a jeszcze odrobinę dalej znajduje się pawilon edukacyjny Pienińskiego Parku Narodowego, gdzie robimy krótką przerwę.
Warto wejść do środka, obejrzeć wystawę, zaczerpnąć informacji i zobaczyć olbrzymią makietę Pienin – przed dalszą drogą warto zwizualizować sobie drogę, którą będzie się podążać.
Jak to zwykle bywa wdałem się w krótką rozmowę z opiekunką tego miejsca – my opowiedzieliśmy trochę o naszym zauroczeniu rowerowym Podhalem i Pieninami, a ona w zamian za to pokazała rosnący tuż obok pawilonu jeden z dwóch endemicznych gatunków roślin występujących na tym terenie, czyli Pszonaka Pienińskiego. Było to o tyle ciekawe, że miejsce jego występowania znajduje się przy zamku w Czorsztynie.
Podążając dalej bulwarem kilkaset metrów powyżej pawilonu PPN, tuż poniżej drogi znajduje się niewielka przystań, gdzie flisacy łodziami przewożą na drugi brzeg rzeki turystów podążających na Sokolicę, lub chętnych zabierają na półgodzinny rejs łodzią w górę rzeki do Hukowej Skały. Po minięciu flisaków warto zachować czujność, bo trochę dalej po lewej stronie znajduje się wmurowana w skałę tabliczka z oznaczeniem poziomu Dunajca podczas powodzi w lipcu 1934 roku – ciężko sobie wyobrazić taką ilość wzburzonej wody. Stojąc w tym miejscu warto spojrzeć w toń rzeki, bo to miejsce wybitnie ulubiły sobie ogromne pstrągi ku uciesze spacerujących turystów. To już prawie granica ze Słowacją i przystań gdzie słowaccy flisacy pakują łodzie na ciężarówki. Pamiętam jak jeszcze dwadzieścia lat temu był tutaj posterunek graniczny i wbijali pieczątki do paszportu, a jeszcze wcześniej nawet turystycznie nie można było przekraczać granicy – takie czasy były we wcale nieodległej przeszłości. Za granicą chcący odpocząć przy Kofoli i góralskiej muzyce mogą odbić w lewo na krótki postój w Leśnicy, a jak nie to Drogą Pienińską wzdłuż Dunajca skierować się słowackim już brzegiem w kierunku Czerwonego Klasztoru.
Jazda rowerem ma tą przewagę nad spływem tratwami, że w dowolnym miejscu można przystanąć i podziwiać cuda przyrody. A jest co oglądać i podziwiać: Hukowa Skała, masywna ściana Vylizanej, Sokolica, Facimiech, Siedem Mnichów, Zbójnicki Skok, Zbójeckie Skały – to wszystko ukazuje się raz po jednej raz po drugiej stronie Dunajca, który meandruje, przeciskając się między górami. Dla niezorientowanych, tytułowy Zbójnicki Skok, to miejsce, gdzie koryto Dunajca zwęża się do 12 metrów, a głębia osiąga ich 8. Według podań, w tym miejscu Janosik jednym susem przeskoczył z jednego brzegu na drugi, umykając tym samym przed pogonią. Według flisaków, kto ma bystre oko, ten ponoć może dostrzec odbicie janosikowego kierpca odciśnięte w skale.
Kto płynął spływem tratwami, pewnie pamięta pytania flisaków „a z której strony opłyniemy górę, którą widać przed nami” – zazwyczaj okazywało się, że z przeciwnej niż byliśmy przekonani.
Ścieżka na całym odcinku od rozjazdu na Leśnicę aż po Czerwony Klasztor ma szutrową nawierzchnię, ale poza kolarkami wszystkie inne rowery poradzą sobie na tej trasie. Droga raz schodzi nisko nad wodę, raz pnie się w górę wysoko, że przez czubki drzew położonych pod drogą prześwituje połyskliwa toń Dunajca.
Trasa ze względu na to, że dolina jest wąska poprowadzona jest tuż przy brzegu i nawet na najbardziej stromych i wysoko położonych odcinkach nie posiada barierek, więc trzeba zachować szczególną ostrożność zwłaszcza w okresie wakacji oraz długich weekendów, kiedy ruch turystyczny pieszy i rowerowy zarówno z polskiej jak również słowackiej strony potrafi być ogromny.
Wielokrotnie pokonywaliśmy ten odcinek z dziećmi i szczęśliwie bez przygód, ale czujność zawsze była wzmożona. Po drodze mijamy kilka maleńkich i spartańsko wykonanych wiat – raczej na dłuższy popas w tych miejscach nie należy się nastawiać.
Warto co jakiś czas przystanąć, popatrzeć jak płyną tratwy, pontony, kajaki i canoe, leniwie na płyciznach, to znowu dynamicznie na bystrzach. Innym torem płyną tratwy, innym pontony, czasami słowaccy flisacy zaciągną rzewną pieśń, a ich głosy niosą się po wodzie i odbijają między skałami. Wpatrując się w Dunajec dostrzegamy zmiany kolorów wody w zależności od padającego światła, cieni, płycizn i głębin, jak również odbijających się drzew oraz skał.
Gdy mijamy łąkę z polem kempingowym, to znak, że Czerwony Klasztor tuż przed nami. Zostaje jeszcze przejechać kładką nad strumykiem wpadającym do Dunajca i meldujemy się przed zabudowaniami dawnego klasztoru, o czym dobitnie informuje nas zapach smażonych frytek i spora grupa turystów konsumujących produkty słowackiego przemysłu browarniczego.
Po polskiej stronie Dunajca widać przystań flisacką w Sromowcach Niżnych. Opuszczamy hałaśliwe otoczenie klasztoru, by po kilkuset metrach dotrzeć do wybudowanej w 2006 roku drewnianej, wiszącej kładki pieszo-rowerowej spinającej polski i słowacki brzeg.
Kto pierwszy raz znajdzie się na jej środku mając pod stopami nurt Dunajca, a przed sobą cudne Trzy Korony, ten staje jak wryty i oniemiały z wrażenia. Po zjeździe z kładki kontynuujemy podróż polskim brzegiem z wyraźnym oznakowaniem VeloDunajec.
Między Sromowcami Niżnymi, a Wyżnymi trasa idzie na przemian odseparowaną ścieżką, to znowu w ruchu ogólnym i tak kilka razy na zmianę. Po drodze mijamy MOR w standardzie małopolskich tras VELO, czyli pełen wypas. Za przystanią początkową spływu w Sromowcach Wyżnych ścieżka prawie w 100% oddzielona jest od ruchu ulicznego, a na odcinku do zapory Jeziora Sromowieckiego mamy możliwość skorzystania z kilku miejsc do odpoczynku, począwszy od szpaleru niewielkich zadaszeń z ławką i stolikiem, przez wypasiony zespół trzech sporych wiat ze stołami oraz grillem z kominkiem każda.
Po dojechaniu do zapory dolnego zbiornika czyli Jeziora Sromowieckiego będącego zbiornikiem wyrównawczym dla położonego wyżej Jeziora Czorsztyńskiego przekraczamy Dunajec mostem drogowym położonym na koronie zapory. Na wprost znajduje się stok narciarski Polana Sosny.
Za zaporą ścieżka rowerowa prowadzi w prawo oddzielona od brzegu jeziora jezdnią. Gdybyśmy za zaporą skręcili w lewo to przez Starą Spiską Wieś i Lechnicę wrócilibyśmy do Czerwonego Klasztoru. Tymczasem kontynuujemy jazdę pamietającą dawne czasy ścieżką rowerową z fazowanej kostki, ale za to poza ruchem ogólnym – tragedii nie ma, a przynajmniej z juniorami bezpiecznie.
W taki sposób docieramy pod zamek w Niedzicy, pokonując na koniec podjazd na koronę zapory Jeziora Czorsztyńskiego. Kto nie był na zamku, temu polecam zwiedzanie, tym bardziej, że poza historiami z pogranicza polsko-słowackiego można posłuchać o powiązaniach z inkaską księżniczką i złotem Inków ukrytym być może gdzieś na zamku. Po murach czasami przechadza się Biała Dama, ale czy uda się ją spotkać? Kto to wie. Z korony zapory roztacza się pocztówkowy wręcz widok na niedzicki zamek, na tle którego wszyscy robią sobie zdjęcia, więc i my postanowiliśmy nie odstawać od pozostałych turystów i również sprawić sobie wspólną, pamiątkową fotkę.
Wartko przespacerować się koroną zapory w stronę przeciwległego brzegu, raz żeby z góry poobserwować tereny położone w dole, dwa, że na chodniku można obejrzeć wielkie malowidło 3D „Moc Żywiołów” – stojąc w odpowiednim miejscu można się poczuć jak nad realnym wodospadem, a nie tylko takim namalowanym farbą na betonie – trzeba przyznać, że robi wrażenie.
Po porannych opadach nie zostało śladu, słońce praży niesamowicie, zatem jednomyślnie stwierdzamy, że zimna cola pośród takich widoków będzie smakować wybornie – kupujmy chłodne i słodkie bąbelki, po czym z rozkoszą delektujemy się pośród widoków na zamek oraz oba jeziora.
W końcu nadchodzi ten moment kiedy należy zagrać sygnał do odjazdu i wskoczyć na siodła naszych rumaków, bo przed nami jeszcze jedna atrakcja. Wracamy tą samą drogą, którą tutaj przybyliśmy, aż po kładkę w Sromowcach Niżnych, z tym, że póki co nie przejeżdżamy nią na słowacką stronę, a jedziemy dalej nowopowstałą gładką jak stół szutrową ścieżką wzdłuż Dunajca. Przed nami jak na drożdżach rośnie masyw Trzech Koron – fenomenalny widok – tylko białe zęby szczytów nad zieloną ścianą lasu, nic nie zaburza widoku.
Na końcu ścieżki umiejscowiona jest zadaszona wiata z dużym stołem i ławkami. To wprost wymarzone miejsce na obiad pod samymi Trzema Koronami – zna ktoś restaurację z takim widokiem?
Tym razem na obiad pomidorowa z makaronem, która w ostrym górskim powietrzu i w takich okolicznościach smakuje przepysznie.
Syci oraz rozleniwieni popijamy kawkę przygryzając ciasteczka i nie zauważamy momentu jak niebo zasnuwa się chmurami. Orientujemy się w momencie, kiedy rozpylony w powietrzu aerozol wodny z wiatrem wciska się pod wiatę. Po chwili przechodzi w regularny, ale niezbyt mocny deszcz. Pomruków burzy szczęśliwie nie słychać. Teraz kiedy do auta zostało 15 km perspektywa powrotu w deszczu nie psuje nam humorów. Zanim spakowaliśmy biwakowe utensylia i posprzątaliśmy miejsce biesiady opady prawie ustały. Niespiesznie wróciliśmy do Sromowców Niżnych, kładką przejechaliśmy do Czerwonego Klasztoru, po czym Drogą Pienińską udaliśmy się w kierunku Szczawnicy. Pożytek z deszczu był taki, że na całej trasie praktycznie nie było turystów poza nielicznymi wyjątkami. Pośród kropli leniwie kapiących nam na głowy z koron drzew dotarliśmy ponownie do Szczawnicy. Na koniec zrobiliśmy jeszcze naradę wojenną, czy jechać na lody do centrum, ale w jednomyślnym głosowaniu 5:0 pomysł ten upadł. Nie pozostało zatem nic innego, jak powrócić do auta zaparkowanego w Krościenku, rowery zapakować na przyczepę, a następnie obrać azymut na Kraków. W drodze powrotnej znowu natknęliśmy się na deszcz, który po ciepłym dniu oparami mgły otulił górskie szczyty powoli schodząc w doliny.
Po raz kolejny potwierdziło się, że kto siedzi w domu i czeka, aż przygoda zastuka do jego drzwi, ten raczej się nie doczeka. Czasem warto zaryzykować i mimo niesprzyjających prognoz wybrać się na wycieczkę. Oczywiście nie zawsze, nie w każdych warunkach, mając przede wszystkim na względzie własne bezpieczeństwo. W takich sytuacjach jak dzisiejsza warto mieć plan awaryjny na wypadek, gdyby jednak pogoda nie chciała z nami współpracować. Naszym takim planem „B” był spacer pod parasolami po Szczawnicy, ale na szczęście udało się zrealizować podstawową wersję. Gdybyśmy nie podjęli ryzyka i czekali w Krakowie na poprawę pogody, to wyjazd w południe nie miałby najmniejszego sensu.
W Pieniny lubię wracać zawsze, odkąd stanąłem w nich końcem lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Z moimi rodzicami i siostrą sporo chodziliśmy po górach, a wyjazdu do Szczawnicy zawsze wyczekiwałem z niecierpliwością. Na przestrzeni lat miejsce to wypiękniało, nie tracąc charakteru dziewiętnastowiecznego uzdrowiska. Oczywiście sanatoria-molochy z czasów PRL pasują tam jak pięść do oka, ale to też jakaś część historii tego miejsca. Szczęśliwie rewitalizacja centrum uzdrowiska zakończyła się sukcesem, a i część starych drewnianych willi oparła się czasowi i trendom zmian na nowoczesne, co pozwoliło zachować klimat szczawnickiego uzdrowiska. W pamięci pozostał mi jeszcze jeden powidok – Piotr Skrzynecki w dorożce na ulicach Szczawnicy – dwa razy miałem okazję spotkać tego wielkiego artystę Piwnicy Pod Baranami właśnie w Szczawnicy, ale to się już niestety nie wróci…
Ostatnio Szyszkodar znalazł w Książkodzielni i podarował mi mapę Pienin z 1974 roku – taką samą w domu miał mój Tata. Kiedy ją rozłożyłem na stole dwie rzeczy rzuciły mi się w oczy: wyraźnie zaznaczona granica miedzy Polską i Czechosłowacją (!!!) oraz brak ogromnego jeziora pomiędzy zamkami w Czorsztynie i Niedzicy. Biorąc do ręki dwie mapy z różnych okresów czasów można zobaczyć jak bardzo zmienił się otaczający nas świat.
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ