Szyszkodar
Wojownik jest wrażliwy na każdy aspekt świata zjawisk – wygląd, zapach, dźwięki, dotyk. Podobnie jak prawdziwy artysta, ceniący wszystko, co dzieje się w jego świecie. Jego doświadczenie jest pełne i wyjątkowo żywe.
– Chögyam Trungpa „Szambala święta ścieżka wojownika” tłum. Roman Skrzypczak, Robert Sudół
Tak się złożyło, że dzień przed wyjazdem na tę wycieczkę byłem u sąsiadów, Magdy i Krzyśka. Lubię do nich chodzić, bo mają dwa przecudne psiaki. Ja nie mogę sobie na żadnego pozwolić, bo w domu są już trzy kocurki, a w ogrodzie jeże, które co wieczór dokarmiam. U nich zawsz mam za darmo dogoterapii bezliku, czyli sama przyjemność i zero odpowiedzialności.
W trakcie spotkania rozmawialiśmy o roślinach i ich właściwościach. Wspomniałem papryczkę, która uchodzi za najostrzejszą na świecie – Carolina Reaper. Okazało się, że dostali od kogoś sos, który jest w przeważającej ilości zrobiony właśnie z tego diabelstwa i Magda zaproponowała mi, żebym sobie spróbował ociupinkę. Do tej pory znałem tę roślinę tylko z filmików na Youtube, gdzie różni ludzie po zjedzeniu nagrywali swoje reakcje na jej niewiarygodną moc. Myślałem, że jestem silny, myślałem, że lubię ostre jedzenie, myślałem, że będzie śmiesznie, ale to co się stało po liźnięciu maluteńkiej, czerwonej kropelki na czubku palca przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Poczułem się tak jakby na moim języku zespół Deep Purple zaczął grać piosenkę Fireball. Straciłem kontakt ze światem i w uszach słyszałem tylko dzikie dudnienie szalonych Anglików. Zamieniłem się w fajerwerk, wystrzeliłem w powietrze i eksplodowałem na gwieździstym niebie świetlistą rozetą we wszystkich kolorach tęczy.
Oczy otwarłem dopiero następnego dnia nad ranem. Leżąc nago w ogrodzie zacząłem powstawać z prochów w rytm piosenki Uriah Heep – Rainbow Demon i czułem, że wszystko jest już inaczej. Wzrok i zapach wyostrzyły mi się niewyobrażalnie. Czułem otaczające mnie kolory tętniące swoją intensywnością po tysiąckroć mocniej niż jak je postrzegałem do tej pory. Moja wrażliwość na naturę była tak silna, że słyszałem każde źdźbło trawy. Mówiły „dzień dobry Michał, dobrze Cię widzieć. Od dawna próbowaliśmy się z tobą skontaktować. Musisz teraz wyruszyć w podróż.” Papryczka dodała mi też dużo gazu, więc wiedziałem, że ta podróż będzie daleka. Carolina Reaper zawdzięcza swoją nazwę postaci o imieniu Grim Reaper, czyli Ponury Żniwiarz, tak w krajach anglojęzycznych nazywają Kostuchę.
Stojąc teraz nago w krzaku kwitnącego bzu niczym na obrazie Tanatos Jacka Malczewskiego wydało mi się, że ujrzałem młodą dziewczynę przepasaną czerwoną togą i trzymającą kosę, która szepnęła mi do ucha gdzie mam się udać. Instynktownie ubrałem się odpowiednio i wyruszyłem do Racławic – krainy, gdzie kiedyś kosy stawiano na sztorc.
Zwykle nie słucham muzyki jeżdżąc na rowerze, ale teraz od razu jak wsiadłem na Tęczową Strzałę wleciały mi do uszu dwa bączki, czy trzmiele i zaczęły bzyczeć piosenkę zespołu The Amboy Dukes – Journey to the Center of the Mind. Szybko zorientowałem się, że droga prowadzi dokładnie tak jak w lutym, kiedy jechałem rowerem cargo do Warszawy. Bałem się, że to będzie zły omen i znów mi się coś nie uda. Jakkolwiek teraz nie było wiatru i śniegu. Surowość i dzikość zastąpione były przez serdeczność, kolory i tak intensywny zapach kwitnących akacji, że aż się od niego kręciło w głowie.
Jechałem przez Raciborowice i Więcławice Dworskie. Parafia świętego Wawrzyńca w Goszczy miała akurat odpust. Kolorowe wstążki, baloniki i cukierki były wręcz nie do zniesienia. Zawirowały mi w kosmicznie czułych oczach jak kalejdoskop w rytm piosenki zespołu Captain Beefheart & His Magic Band, Zig-Zag Wanderer. Bałem się, że nawigacja każe mi jechać do Słomnik i tam wyprowadzi na drogę numer siedem, ale na szczęście się tak nie stało.
Chwilkę przed fabryką Intersnack, odbiłem w prawo do miejscowości Niedźwiedź, gdzie spotkałem zagrodę z jednorożcami. Kiedy zorientowały się, że je obserwuję zamieniły się w biedronki i odleciał żreć przędziorki. Trasa robiła się coraz bardziej malownicza.
Zające przecinały mi drogę. Jeden o imieniu Donovan kicając zostawiał za sobą malutkie tęcze. Kiedy mnie zobaczył, wskoczył mi na bagażnik i zaśpiewał piosenkę Wear Your Love Like Heaven. W takim nastroju wjechaliśmy do magicznej Wyżyny Miechowskiej, którą niektórzy nazywają Krainą Wspierającą Życie.
Zazwyczaj przyjeżdża się tutaj, żeby zobaczyć Pomnik Bartosza Głowackiego i Kopiec Kościuszki, ja jednak pomyślałem, że zostawię te atrakcje na koniec, bo w planach miałem przede wszystkim odwiedziny u mojego dobrego kolegi Antoniego, który w Krakowie prowadzi Antykwariat Abecadło. Dojechałem do jego chałupki w porze obiadowej.
Kiszki grały mi już marsza, bo nie miałem ze sobą zbyt wiele do jedzenia i do picia. Dzień wcześniej nie zdążyłem zaopatrzyć się w prowiant, a dziś była Niedziela, więc nie mogłem nic kupić po drodze. Na szczęście Antoni ugościł mnie „słynną” w środowisku „Zupą Antykwariusza”. To znaczy, tym razem to była przepyszna botwinka, z lekko sparzonymi liśćmi buraka i ekologiczną kiełbasą przywiezioną z Sanoka.
Danie godne Najwyższego Naczelnika Siły Zbrojnej Narodowej, było tak krzepiące, że czułem się jakbym sam jeden z kosą na sztorc mógł odbić dwanaście armat liczniejszemu przeciwnikowi. Bez pośpiechu jednak, po obiedzie pozwoliłem sobie odpocząć parę minut w hamaku.
Potem zawiesiliśmy na drzewach buddyjskie flagi modlitewne, które mój przyjaciel dostał od koleżanki z Nepalu.
Dostałem też takie flagi od gospodarza w prezencie i powiewają mi teraz, na mojej Szyszchałupce. Antoni zafascynowany jest filozofią buddyjską i praktykuje ją nawet w krakowskiej wspólnocie. Podczas naszych rozmów o Racławicach, o Tadeuszu Kościuszce i o bitwach, przyszła mu myśl, że powinien podarować mi również książkę napisaną przez jego nauczyciela Chögyama Trungpę „Szambala Święta ścieżka wojownika”. Jej fragment przytoczyłem dla was na początku tej relacji.
Następnie poszliśmy zobaczyć włości. W domu książek Antoni zgromadzonych ma tyle, że pomyślałem, iż jakby zabrać wszystkie cegły to nikt by nic nie zauważył, bo domek stałby tak jak stał, ułożony z literatury.
Następnie liczyłem, że uda nam się zobaczyć schronisko dla zwierząt Psie Pole i może nawet wziąć jakiegoś futrzaka na spacer, ale znów z racji tego, że była niedziela, było zamknięte. Zaczęliśmy bujać się po okolicy w Skodzie Antoniego, a z głośników leciała piosenka Cream – Sunshine Of Your Love.
Okazało się, że jest tu też winnica. Pamiętacie mój pomysł, żeby zrobić cykl artykułów Spragniony Cyklista, gdzie będę rowerem odwiedzał winnice w Małopolsce i degustował ich wina? Poprosiłem mojego kolegę, żebyśmy pojechali do Winnicy Dosłońce, a nuż zainspiruje mnie, żeby ten cykl zrealizować. Niestety znów podejrzewam, że przez to że była niedziela, właściciel nie odbierał telefonu i nie udało mam się wejść, żeby kupić trochę butelek szlachetnego trunku. Cóż, będzie to kolejny powód, żeby tu wrócić.
Następnie weszliśmy na Wieżę Widokową Dosłońce.
Przepiękny krajobraz się stamtąd rozpościerał. Odnosiłem wrażenie, że jak się odpowiednio dobrze przypatrzę to na horyzoncie wypatrzę pracownię Leonarda da Vinci, na dachu której renesansowy geniusz testuje swoje machiny latające.
Zanim wróciliśmy do domu postanowiliśmy jeszcze wyjść na wzgórze, zaraz obok działki Antoniego. Letni zefir brzmiał teraz jak piosenka Deep Purple – Child in Time, a ja spindrając się pod górę usłyszałem głos:
„Ja jestem Hern Myśliwy, a ty jesteś liściem niesionym przez wiatr.”
Oczom mym w trawie ukazało się poroże i wiedziałem już wtedy, ze nie należały do jelenia, a jest to dar Herna Pana Drzew, ducha leśnego z angielskiej mitologii, którego po raz pierwszy mogliście poznać, pewnie tak jak ja w brytyjskim serialu z lat osiemdziesiątych „Robin z Sherwood”, a dokładniej w odcinku zatytułowanym „Lord of the trees”. Było dla mnie oczywiste, że mitologiczna postać przekazuje w ten symboliczny sposób pałeczkę Szyszkodarowi z obietnicą, że święto sadzenia drzew Szyszkielniki stanie się celebrowane na całym świecie.
W takim natchnieniu wróciliśmy do chałupki Antoniego. Zjedliśmy drugą porcję zupy i gospodarz zachęcał mnie, żebym został na noc, bo w planach mieliśmy jeszcze lekcję koszenia trawy w najbardziej ekologiczny sposób z możliwych, czyli najprawdziwszą kosą, a na koniec dnia ognisko. Ja jednak martwiłem się, że jeśli zostałbym do poniedziałku, nie wyrobiłbym się na swoją terapię, więc postanowiłem wracać. Poza tym, żeby poczuć się, że zdobyłem Racławice rowerem potrzebowałem przejechać w te i we w te.
Wracając zatrzymałem się przy ogromnym pomniku Wojciecha Głowackiego i poczytałem tamtejsze tablice informacyjne.
Zwycięstwo w bitwie pod Racławicami 4 kwietnia 1794 nie miało wielkiego znaczenia strategicznego, natomiast niezwykle podniosło morale wśród żołnierzy, często zwerbowanych z chłopstwa dosłownie kilka dni wcześniej. Łupy z wygranej oprócz słynnych dwunastu armat, które parę dni później zostały uroczyście wprowadzone do Krakowa to było też kilkaset par butów. Najwyższy Naczelnik Siły Zbrojnej Narodowej Tadeusz Kościuszko postanowił w nagrodę ofiarować je walczącym w bitwie chłopom.
Tadeusz Kościuszko to w ogóle bardzo ciekawa postać, która wręcz prześladuje mojego przyjaciela Antoniego. Dom, który kupił jest w miejscowości nierozłącznie związanej z polskim przywódcą, antykwariat, który prowadzi znajduje się przy ulicy Tadeusza Kościuszki 18, ja chodziłem do IV liceum Tadeusza Kościuszki w Krakowie.
Za swoje zasługi w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych Kościuszko dostał dożywotni żołd, który w całości kazał przeznaczać na wykup niewolników i edukację dla nich. W Polsce zabiegał o zniesienie pańszczyzny i nadawanie chłopom ziemi. Wszystko to było bardzo odważnym myśleniem, którym mógł sobie przysporzyć wielu wrogów wśród elit, niemniej jednak był pewien swojego zdania i stał się nieustraszonym obrońcą wolności. Do tego był doskonałym rysownikiem, inżynierem, konstruował wymyślne machiny wojenne i tak samo jak Antoni uważam, że warto przypomnieć sobie to i owo o naszym słynnym na cały świat bohaterze narodowym.
Tymczasem zdecydowałem, że na kopiec będę musiał wyjść następnym razem, bo w uszach słyszałem już piosenkę Hawkwind – Hurry on Sundown i zacząłem ścigać się z zachodzącym Słońcem. Pędziłem tym razem przez Radziemice, Błogocice, Przesławice i Zielone Wzgórza. Bardzo fajnie było zrobić taką pętlę i nie wracać po śladach. Za Luborzycą trochę pobłądziłem i ostatecznie znalazłem się w Baranówce skąd ulicą Dworską, potem Bartosza Głowackiego i Polną dojechałem na Wzgórza Krzesławickie. Nie polecam tego fragmentu na końcówkę trasy, bo droga tutaj była polna, pełna dziur, kamieni i łatwo o złapanie kapcia w takich warunkach. Musiałem bardzo uważać, na szczęście udało się tryumfalnie wjechać do Krakowa i jadąc do domu radowałem się ze swojego osiągnięcia słysząc w głowie piosenkę Long Live Rock ‘N’ Roll zespołu Rainbow, a licznik pokazywał ponad 103 kilometry.
Wystarczy już tej psychodeli. W Szyszchałupce poczułem, że Carolina Reaper przestało na mnie w jakikolwiek sposób działać. Dzięki podróży kroczę teraz „Świętą Ścieżką Wojownika” gotowy pozytywnym przykładem walczyć o piękno, dobro, równość, wolność i braterstwo. Dzięki Antoni za zaproszenie. Na dobranoc puściłem sobie Boba Dylana – Shelter from the Storm.
Szyszkiego najlepszego 😉
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ