Szyszkodar
Szyszka to symbol szczęścia, płodności, obfitości łask i dobrobytu. Osoba która ma przy sobie symbol szyszki będzie postrzegana jako atrakcyjna. Dawniej wierzono, że gdy spadały z drzew rozdawał je duch leśny Szyszkodar z obietnicą szczęścia i dobrobytu na cały rok, ale w zamian prosił o opiekę nad lasem i nad środowiskiem. Na jego cześć obchodzono Szyszkielniki, biesiadowano, obdarowywano się szyszkami, składano sobie życzenia szyszkiego najlepszego, oraz sadzono drzewa.
Święto sadzenia drzew jest obchodzone dwa razy do roku. Na wiosnę od 23 marca do 10 kwietnia i na jesień od 9 września do 10 października…
… a co robi wspomniany duch leśny przez resztę roku?
Szyszkodara przedstawiano, jako sędziwego mężczyznę z długą brodą, którą porastał mech i huba. Można w niej też było znaleźć gniazda ptaków i ule. Nosił korale z żołędzi, worek pełen szyszek i szpiczasty kapelusz, na którym rosły muchomory. Jeździł na jeżu, a na ramieniu miał wiewiórkę.
Analizując dogłębnie ten opis pomyślałem, że skoro we włosach miał ule to może opiekował się też pszczołami? Zacząłem zagłębiać się w temat i wyczytałem, że 20 maja to Światowy Dzień Pszczół. Stało się dla mnie jasne, że muszę w jakiś rowerowy sposób uhonorować pracę wszystkich owadów zapylających. Popatrzyłem na mapę i po jakimś czasie wymyśliłem jakby narysować na Krakowie największy rysunek pszczoły w Polsce.
Tak było rok temu, ale co w tym? Nie chciałem się powtarzać, a do głowy jakoś nie przychodziły mi żadne oryginalne pomysły, które mogłyby dorównać zeszłorocznemu. Niczym Deus Ex Machina rozwiązanie pojawiło się samo. Napisała do mnie Gosia z Fundacji Kwietnej z zapytaniem czy zgodziłbym się rozwieźć nasionka łączek kwietnych do punktów odbioru rozsianych po całym Krakowie, żeby były dostępne dla mieszkańców właśnie na 20tego maja.
Jak sami o sobie piszą „Jesteśmy grupą ludzi, którzy wierzą w moc kwiatów i chcą zmieniać swoje otoczenie na bardziej kolorowe i przyjazne środowisku.”
W ranach projektu „nanołączki” co roku fundacja chce rozdawać za darmo malutkie kopertki z nasionkami chabrów, maków, kąkoli i innych kwiatów polnych, które Krakowianie, (a w przyszłości też mieszkańcy innych miast) mogą rozsiewać w swoich donicach balkonowych pomagając tym samym w mnożeniu się dzikich owadów zapylających. Taki jest pomysł, ale żeby go wdrożyć w życie trzeba znaleźć wystarczającą grupę wolontariuszy, którzy zdążą na czas rozsypać nasionka z hurtowych opakowań do kopertek i kogoś kto rozwiezie pudełka z kopertkami do kilkudziesięciu punktów w mieście, gdzie „nanołączki” będą dostępne dla mieszkańców.
Po lekkich zawirowaniach i przejściach z różnymi organizacjami pozarządowymi, które deklarowały się, że przygotują paczuszki i nie wywiązały się z zadania, ostatecznie całą sprawę uratowały wolontariuszki i wolontariusze z Krakowskiego Centrum Równości – Dom EQ ze wspaniałą Marianną na czele.
Teraz przyszła kolej na mnie. Ubrałem się na żółto-czarno jak trzmiel i byłem gotów rozwozić nasionka. Jedyne co mnie martwiło to to, że nie miałem czterech dni na spokojne zrealizowanie zadania, tylko musiałem się spiąć i ogarnąć sprawę w dwa. Na szczęście musiałem zawieźć paczuszki tylko do około dwudziestu miejsc, bo resztę rozwiozła ekipa DOM QE.
Zaplanowałem sobie, że w pierwszy dzień z plecakiem i sakwami pełnymi paczek z nasionkami obskoczę najpierw centrum i zachód Krakowa, a na drugi dzień zostawię sobie wschód i Nową Hutę. Tutaj punkty wydawały mi się bardziej rozstrzelone z dłuższym czasem dotarcia od jednego do drugiego.
Szybko się zorientowałem, że bardzo pomocne okazało się moje doświadczenie w robieniu rysunków rowerem. Dzięki niemu znałem dobrze ulice miasta i pomogło mi to w kojarzeniu gdzie miejsca do których muszę dotrzeć się znajdują, oraz jak tam najszybciej dojechać, żeby zdążyć przed zamknięciem. Nie obyło się jednak bez przeoczeń.
Najpierw zawitałem w Cricotece, potem pojechałem do Muzeum Inżynierii i Techniki na Św. Wawrzyńca, do Muzeum Przyrodniczego na ulicę Sebastiana, potem do Bunkra Sztuki w Pałacu Potockich na Rynku, a następnie do Centrum Młodzieży na Krupniczej. Zrobiłem sobie krótką przerwę na kanapkę i pomknąłem najpierw do Antykwariatu Abecadło (też chcieli rozdawać nasionka), a potem do Klubu Kultury Wola, gdzie na ścianach mogłem podziwiać mural mojego kolegi po fachu Mikołaja Rejsa.
Teraz czekał mnie fragment, z którego najbardziej się cieszyłem, czyli mocno pod górkę ulicą Leśną do Centrum Edukacji Ekologicznej „Symbioza”. Bardzo ładny fragment, mało uczęszczany przez samochody, zacieniony przez buki, gdzie wyprzedzany byłem jedynie przez bardzo chudych chłopaków w obcisłych strojach sportowych, którzy na swoich lekkich jak piórko kolarzówkach wyjeżdżali pod górę i po dotarciu do Zoo prawie jak Syzyf puszczali się z powrotem w dół, żeby u podnóża nawrócić i znów próbować mnie prześcignąć w dotarciu na szczyt.
Pierwszy raz do Zoo na rowerze zabrał mnie mój starszy brat, jak miałem dziesięć lat. Nie spisałem się wtedy dobrze. Raczej tragicznie i przygodę wspominał wręcz traumatycznie. Od tamtego czasu marzyłem, żeby zmierzyć się z tymi podjazdami jeszcze raz i udało się dopiero teraz przy okazji rozwożenia nasion. Tym razem okazało się bardzo przyjemnie.
Po dostarczeniu paczuszki z nasionkami do Symbiozy, popatrzyłem w tabelkę Excela z adresami, w którą zaopatrzyła mnie wspomniana na początku Gosia. Wyglądało na to, że kolejnym miejscem, w które muszę się udać jest znany mi już dobrze Klub Kultury Przegorzały. Rok temu napisałem relację z wystawy, która była podsumowaniem organizowanego przez nich konkursu plastycznego dla dzieci „Rowerem przez Kraków”. Ucieszyłem się, że będę mógł sprawić niespodziankę Pani Alicji i jej małej ekipie, szczególnie, że w tym roku zostałem zaproszony do jury konkursowego. Możecie o tym przeczytaj tutaj.
Radość z odwiedzić przez chwilę przyćmiła groza. Wzgórze na którym znajduje się lasem Wolski znane jest z licznych tras do downhillu i teraz nawigacja w telefonie ku mojemu zaskoczeniu przez jedną postanowiła mnie poprowadzić. Zaskakująco Tęczowa Strzała poradziła sobie z wyzwaniem, ale możliwe, że podskakując i spadając część z przewożonych przeze mnie nasionek rozsiała się w tym miejscu. Dodatkowo bardzo możliwe, że ze strachu przed spadzizną od razu użyźniłem grunt, na który spadły.
Po odwiedzinach u Pani Alicji pojechałem do Dworku Białoprądnickiego, gdzie spowiła mnie zazdrość, bo tutaj znów natknąłem się na mural Mikołaja. Co gorsza, świetny!
Następnie w tumanach kurzu unoszących się od budowy linii tramwajowej na Prądniku pojechałem do najdalej wysuniętego dziś punktu, czyli Klubu Kultury Łokietek, gdzie bardzo się ucieszyli, że o nich nie zapomniałem.
Tego dnia udało mi się odwiedzić jeszcze Ogród Doświadczeń i Dom Harcerza im. Prof. A. Kamińskiego.
Więcej nie było sensu jeździć, bo po pierwsze musiałem oszczędzać siły, a po drugie gdzie bym nie dotarł miejsca byłyby już zamknięte. Cała trasa zamknęła się w lekko ponad 64 Km.
Na drugi dzień pojechałem po nowy ładunek nasionek, a następnie udałem się do MOCAKu i innych miejsc na Zabłociu, które dzień wcześniej przeoczyłem. Następnie, co było największym bólem okazało się, że powinienem wczoraj odwiedzić też Klub Kultury Chełm całkiem na Zachodzie Krakowa.
Dopiero po wizycie u nich mogłem realizować plan na dziś i pomknąłem do Klubu Olsza przy Krakowskim Forum Kultury, Klubu Kultury Wena, na Osiedle Złotego Wieku i do wszystkich tych klubów kultury w Nowej Hucie, z którymi Bartek (redaktor naczelny Wiatru w Szprychach) zaprzyjaźnił się, kiedy w trójkę z Jackiem robiliśmy materiał dotyczący Velo Huta. To znaczy, nie odwiedziłem wszystkich, bo na moje szczęście w jednym, który znajdował się na Mistrzejowicach pani zaoferowała, że weźmie jeszcze paczki dla dwóch, albo nawet trzech innych miejsc.
Dzięki temu po wizycie u niej zostały mi jeszcze tylko dwie lokacje, gdzie musiałem się udać. Pierwszym był Klub Kultury Aneks.
Znajduje się on na szlaku dużej pętli Velo Huta i przemierzając go teraz zrozumiałem czym Bartek z Jackiem się tak jarali. Rzeczywiście trasa jest wyjątkowo malownicza. Samo miejsce również, ponieważ Aneks znajduje się w dawnym dworze Mycielskich.
Zauważyłem, że mój Powerbank się rozładował, bo bateria w podpiętym do niego telefonie miała coraz mniej procentów, jakkolwiek nie przejąłem się tym znacznie, bo do Ośrodka kultury Klubu Jedność potrzebowałem jedynie 15 minut na rowerze. Pomknąłem zatem chyżo w tym kierunku.
Koło kościoła świętego Grzegorza przy ulicy Jeziorka trochę nachalnie próbował mnie wyprzedzić jakiś dostawczak. Robiąc mu miejsce wjechałem tylnym kołem w dziurę przy drodze i szybko z dętki zaczęło uciekać powietrze. Oczywiście zupełnie nie byłem przygotowany na taką okoliczność. Odezwała się we mnie natura sportowca, która nie pozwalała mi zrezygnować i przeć do przodu pomimo wszystko do celu. Na ulicy Wyciąska miałem jednak już kompletnego kapcia. Stwierdziłem, że nie ma co, szkoda roweru. Zrobiłem zdjęcie tabliczki z nazwą ulicy, żeby zapamiętać, gdzie porzucam Tęczową Strzałę, wziąłem sakwy i postanowiłem ostatnie 3,5 kilometra przebyć na nogach. Czas dotarcia do klubu kultury wydłużył się do 45 minut… a bateria na telefonie pokazywała 20 procent. Zanim urządzenie zupełnie się rozładuje postanowiłem zadzwonić do kogoś, kto byłby w stanie zwieźć mnie do domu, a potem już tylko dreptałem do celu pomimo wszelkich przeciwności.
Ten dzień zacząłem w Krakowskim Centrum Równości, a skończyłem w Klubie Jedność Ośrodka Kultury Nowa-Huta, gdzie dotarłem dokładnie o 18.51. Zamykany był o 19:00.
Nigdy się nie poddawajcie i zawsze walczcie do końca, choćby skały srały, choćby nie wiem co 😉
Szyszkiego Najlepszego.