Bartłomiej Pawlak
To trzecia i zarazem ostatnia część zapisu naszego rowerowego i nie tylko odkrywania Pomorza Zachodniego. Pierwszych dziesięć dni było bardzo intensywne, więc na finiszu postanowiliśmy trochę zwolnić, co nie znaczy, że zasiedliśmy z książkami w cieniu parasoli słonecznych. Co to to nie, wciąż jeszcze sporo chcieliśmy zobaczyć. Przed Wami zapis ostatnich pięciu dni wyprawy, a dla ciekawych gdzie byliśmy i co zobaczyliśmy przez wcześniejsze dziesięć dni wstawiamy linki do poprzednich części relacji:
CZĘŚĆ PIERWSZA
Dzień 1 – Wyjazd i Dziwnówek
Dzień 2 – Dziwnówek – Niechorze
Dzień 3 – Dziwnówek – Kamień Pomorski
Dzień 4 – Dziwnówek – Międzyzdroje
Dzień 5 – Wolin – z wizytą u Wikingów
CZĘŚĆ DRUGA
Dzień 6 – Dziwnowski Szlak Historyczno-Krajobrazowy
Dzień 7 – Wolin – Stepnica
Dzień 8 – Szczecin
Dzień 9 – Trzebiatów – Kołobrzeg
Dzień 10 – Wolin – Międzyzdroje
DZIEŃ 11 – PLAŻA
Za oknem słonecznie, meteo zapowiadało solidny upał, ale w ekipie dawało się wyczuć pewną nerwowość, rzec by nawet można, że zapachniało buntem. Jakieś pomruki po kątach, że tylko rowery, zwiedzanie, a czas leci, to już drugi tydzień urlopu, jak tak dalej pójdzie to nie będzie plażingu, opalania i innych takich tam głupotek. Hmm, cóż było począć, w obliczu rebelii ogłosiłem dzień bez roweru. Z gromkim huraaaa na ustach wszyscy rzucili się (żebym się przypadkiem nie zdążył rozmyślić) do ubierania kąpielówek, bikini, smarowania kremami z filtrem, po czym z ręcznikami w rękach triumfalnie wyruszyliśmy w kierunku plaży.

Zanim jednak dotarliśmy nad morze, trochę nas zeszło, bo to kawka, to lody, jeden chce gofra, kto inny latawiec, panie coś przebąkują o koralach z bursztynu, a ten okręt w butelce taki śliczny, dla babci przecież trzeba kupić magnesy, dla ciotki bransoletkę z muszelek i tak lista sprawunków wydaje się nie mieć końca.

Z wypchanymi kieszeniami, ale lżejsi o garść monet w końcu zajęliśmy strategiczne pozycje na gorącym piasku. Przy obu głównych wejściach na plażę rzecz jasna było tłoczno, ale wystarczyło odejść dwa-trzy falochrony na bok i poziom zagęszczenia plażowiczów robił się akceptowalny. Woda w Bałtyku nadal konsekwentnie trzymała temperaturę 20 stopni więc całe przedpołudnie minęło nam na naprzemiennym prażeniu się na słońcu i moczeniu w słonej wodzie.

Czy w takiej sytuacji coś mogło pójść nie tak? Oczywiście, jakże by inaczej. Na falach kołysał się ogromny, dmuchany banan ku uciesze śmiałków oraz gawiedzi zebranej na brzegu ciągany za motorówką. Motorówka pruła fale, banan podskakiwał komicznie, a amatorzy mocnych wrażeń walczyli o utrzymanie się na nim. Oczywiście nie mieli oni najmniejszych szans, bo po ostrym zwrocie łodzi wszyscy lądowali w wodzie, gramoląc się potem nieporadnie na grzbiet dmuchańca.

Miałem nadzieję, że nikt z naszej ekipy nie wpadnie na szalony pomysł popływania bananem, ale gdzie tam – idziemy, no chyba się nie boisz? W obliczu podejrzenia o tchórzostwo poprowadziłem młodzież ku kołyszącemu się niewinnie pontonowi. Ja z życiowego doświadczenia wiedziałem co nas czeka, natomiast juniorzy mieli za chwilę stać się bogatsi o tą wiedzę.

I zaczęła się szalona walka o przetrwanie, o utrzymanie się na bananie – tyłki w powietrzu, nogi nad głowami, głowy pod wodą. Istne wodne rodeo. Gdy już wszystkim wydawało się, że złapaliśmy odpowiedni balans, wiemy jak równoważyć przechyły pontonu, to ostry skręt motorówki pozbawia nas złudzeń i 10 osób pluska się w morzu próbując ponownie wdrapać się na banana.

Gdy już wszyscy zajęli swoje miejsca, zabawa zaczęła się ponownie, a potem kolejny raz i jeszcze jeden. Gdy dopłynęliśmy do brzegu zaproponowałem młodzieży jeszcze jeden kurs, ale zbyli moją propozycję milczeniem – ciekawie dlaczego?

Na wszelki wypadek wszyscy oddali się spokojniejszym zajęciom, jak zbieranie muszelek i szukanie bursztynu. Jak wiadomo woda wyciąga z człowieka siły, więc w końcu wyruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. Akurat w jednej z wędzarni ryb zakończył się proces wędzenia, więc kupiliśmy halibuta, dorsza i łososia. W połączeniu z chrupiącymi bułeczkami, ach cóż to był za posiłek.


I tak pojedzeni, opaleni, wymoczeni w morskiej wodzie trochę poplątaliśmy się jeszcze po Dziwnówku, by wieczorem zawitać na kwaterę. To był naprawdę udany dzień.
DZIEŃ 12 – ŚWINOUJŚCIE – UZNAM (Wokół Zalewu Szczecińskiego + R10) – 73 km
Po śniadaniu i porannej kawie wyruszyliśmy samochodem wraz z rowerami przez Międzyzdroje do Świnoujścia. Zaparkowaliśmy w pobliżu terminala promowego i stacji kolejowej Świnoujście Port. Kilkaset metrów dalej znajduje się przeprawa promowa Warszów na drugi brzeg Świny, na Wybrzeże Władysława IV. Co pół godziny z przeciwnych brzegów ruszają promy Bielik przewożące samochody, pieszych i rowerzystów. Przeprawa z jednego brzegu na drugi trwa kilka minut i trzeba przyznać, że jest sporą atrakcją z punktu widzenia turysty.




W drodze na zachodni falochron mijamy port jachtowy, Fort Anioła i Fort Zachodni. Zostawiamy rowery na obrzeżach parku, przy plaży koło dawnej Stawy Galeriowej i pieszo udajemy się na główkę Falochronu Zachodniego, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie przy Stawie Młyny.


Po wschodniej stronie widać latarnię morską i Fort Gerharda oraz ogromne żurawie, natomiast na zachodzie plażę w Świnoujściu. Ruch na drodze wodnej jest spory, mijają nas kolejne promy i kontenerowce, statki pilotów eskortują wpływające i wypływające jednostki.




Po powrocie do rowerów udajemy się do centrum Świnoujścia, mijamy odrestaurowane oraz stylizowane hotele i pensjonaty uzdrowiskowej części miasta na lewo od promenady. Po jej prawej stronie, w kierunku plaży dominuje nowoczesna zabudowa. Jako że bulwar z zielenią parkową i fontannami jest pełen ludzi, więc ścieżką rowerową kierujemy się na zachód, starając się opuścić centrum.



Po dotarciu do granicy polsko-niemieckiej robimy pamiątkowe zdjęcia z charakterystyczną bramą graniczną, po czym parkową aleją ruszamy dalej. Po chwili czekało nas małe zaskoczenie, gdyż okazało się, że konieczne jest uiszczenie opłaty za przejazd, w automacie lub za gotówkę u strażników. Większość osób była tym faktem zaskoczona, co przekładało się na spore zamieszanie w tym miejscu. Nie warto jednak próbować prześlizgnąć się bez biletu, bo jeszcze kilkukrotnie natykamy się na strażników kontrolujących posiadanie biletów.


Kontynuujemy podróż przez Ahlbeck i Heringsdorf nadmorską promenadą pełną zieleni i architektury parkowej. Tutaj, tak jak w Świnoujściu, znajduje się cały ciąg pięknie odrestaurowanych pensjonatów i hoteli, ale jest ich zdecydowani więcej i są okazalsze niż po polskiej stronie.




Nadmorska promenada spacerowa wzdłuż wydm zachwyca roślinnością i elementami małej architektury. Na chwilę zostawiamy rowery schodząc na plażę, a tam szok! Nie ma parawanów i parasoli, w zamian ustawionych jest mnóstwo wiklinowych plażowych budek.


Od Świnoujścia, przez Ahlbeck po Heringsdorf cały czas poruszamy się wydzieloną rowerową ścieżką. Po niemieckiej stronie w kilku miejscach, gdzie krzyżują się duże potoki piesze i rowerowe, aby uniknąć potencjalnych kolizji, obowiązuje nakaz zejścia z rowerów, który wszyscy rowerzyści respektują bez szemrania. Na Drodze Pienińskiej na Przełomie Dunajca też są takie znaki, ale stosujący się do nich niestety należą do mniejszości. Jak to jest, że w jednym kraju można, a w innym jest to problem?



Przez pagórkowaty park opuszczamy nadmorskie kurorty zmierzając do miejscowości Pudagla. Po drodze mijamy stary budynek pałacowy oraz wiatrak. W miejscowości Mellenthin czekał nas nieplanowany postój, bo złapaliśmy kapcia. Pechowo trafiło na elektryka, w dodatku na jego tylne koło z biegami w piaście.



Oczywiście na wyjazd przygotowałem wszystkie kombinacje dętek i zaworów występujące w naszych rowerach, ale cóż, nie pomogło nam to, bo zostały na noclegu. Trzeba było ogarnąć defekt tym, co akurat mieliśmy pod ręką.


Po naprawie ruszyliśmy dalej do Usedom. To urocza miejscowość, z typową małomiasteczkową zabudową, rynkiem z barokowym ratuszem oraz gotyckim kościołem Mariackim. Wystrój kościoła jest prosty, surowy, bez obrazów i malowideł.




Na obrzeżach Usedom znajduje się muzeum traktorów, za którym zagłębiamy się w leśne ostępy kierując się w stronę Stolpe. W Dargen stajemy na odpoczynek i obiad, ale nasz spokój mącą granatowe chmury, które zmierzają wprost na nas. Zrywa się wiatr, zaczyna się błyskać – mamy wątpliwości, czy wiata pod którą się rozłożyliśmy z biwakową kuchnią zapewni nam schronienie. Jak to w przysłowiu – z wielkiej chmury mały deszcz. Szczęśliwie, burza przeszła bokiem, z lekka nas tylko muskając.




Posileni, z nowymi siłami kontynuujemy jazdę przez Zirchov oraz Gerz. Na koniec bardzo stromą uliczką pośród klimatycznej zabudowy rybackiej miejscowości Kamminke zajeżdżamy do portu położonego nas Zalewem Szczecińskim. Domy mają kolorowe elewacje, dachy kryte strzechą, trzciną albo omszałą czerwoną dachówką, a posesje rozdzielają zadbane płoty.



Jako że pora była już późno popołudniowa, to niewielkie rybackie kutry kołysały się przy pomostach, na nabrzeżu suszyły się sieci, czekając na wypłynięcie na kolejny połów. Jest to fenomenalne miejsce, ale niestety nie rozsiadaliśmy się tam na długo, bo kolejne ciemne chmury napływające od zachodu zwiastowały rychłe opady deszczu.



Dwa kilometry za Kamminke mostkiem na Kanale Torfowym przekraczamy granicę i wjeżdżamy do Polski. Informują nas o tym słupki graniczne ustawione po obu brzegach kanału. Niestety, tym razem deszcz nas dogonił i konieczne było wyciągnięcie ortalionek.

Do przeprawy promowej Warszów dotarliśmy z deszczem, szczęśliwie załapaliśmy się na rejs bez zbędnego czekania i promem Bielik przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Po zejściu z promu pozostało nam pokonać ostatnich kilkaset metrów, zapakować rowery i wyruszyć w godzinną podróż powrotną do Wrzosowa. Wróciliśmy na nocleg już dobrze po zmroku. To był długi, intensywny i trzeba przyznać, męczący dzień.


DZIEŃ 13 – WĄSKOTORÓWKA I KAMIEŃ POMORSKI – 24 km
Aby odpocząć i zregenerować siły po eksploracji Uznamu, przed południem udaliśmy się autem do Trzęsacza, skąd wyruszyliśmy w dalszą podróż zabytkową wąskotorówką, czyli Nadmorską Koleją Wąskotorową. Początki linii kolejowej z Gryfic przez Trzęsacz do Niechorza będącej częścią Gryfickiej Kolei Dojazdowej (Greifenberger Kleinbahnen AG) sięga 1896 roku. Przez blisko 100 lat zapewniała transport towarowy i pasażerski, by u schyłku XX wieku, jak pozostałe linie wąskotorowe w Polsce, stanąć w obliczu likwidacji z powodu nierentowności, oraz wieloletnich zaniedbań w kwestii taboru i infrastruktury.


Szczęśliwie po przemianach własnościowych udało się uniknąć likwidacji tej linii i wyprzedaży taboru. Co więcej, dzięki objęciu we władanie wąskotorówki wraz z dobrodziejstwem inwentarza przez gminę Rewal, udało się wyremontować linię kolejową, budynki dworcowe oraz odrestaurować wagony i lokomotywy.


W 2013 roku po trzyletniej przerwie spowodowanej remontami. kolejka ponownie zaczęła wozić turystów, stając się lokalną atrakcją. Trzeba przyznać, że zostało to zrobione bardzo solidnie, bo po przeszło 10 latach kursowania tabor wygląda tak, jakby dopiero co opuścił warsztaty remontowe. Odrestaurowane budynki dworcowe oraz perony ze stylowymi wiatami i latarniami dodają smaczku całej wycieczce.




W sezonie letnim na trasie z Trzęsacza do Pogorzelicy kursuje pięć par pociągów, a pokonanie tego dystansu zajmuje 34 minuty. Dla tych, którym będzie mało, istnieje opcja skorzystania z porannego kursu z Gryfic do Trzęsacza, lub wieczornego, powrotnego z Trzęsacza do Gryfic, dzięki czemu podróż wydłuża się o godzinę i dwadzieścia minut. Pociąg, którym mieliśmy okazję jechać, zestawiony był z lokomotywy spalinowej Lxd2 oraz ośmiu wagonów – brankadra, wagonów pasażerskich zamkniętych i półotwartych, towarowych lor z siedziskami oraz wagonu ze stojakami na osiem rowerów.





Na trasie mamy siedem stacji: Trzęsacz, Rewal, Śliwin, Niechorze Latarnia, Niechorze, Pogorzelica Sandra oraz Pogorzelica. W Pogorzelicy jest kilkunastominutowy postój na oblot składu lokomotywą, więc można go z powodzeniem wykorzystać na zrobienie pamiątkowych zdjęć lub zakup pamiątek na stacji.

Co ważne, w ramach biletu można wysiąść na pośredniej stacji, zwiedzić miejscowość i kontynuować podróż kolejnym składem. Pociąg niespiesznie toczy się po torach dając możliwość podziwiania mijanych terenów. Na pewno warto rozważyć połączenie wycieczki rowerowej z podwózką pociągiem, gdyż w ten sposób można zwiedzić większy obszar. Gdybyśmy mieli tą wiedzę na naszej pierwszej wyciecze, na pewno inaczej bym ją zaplanował.



W bliskości stacji w Trzęsaczu znajduje się neogotycki kościół wybudowany w drugiej połowie XIX wieku, gdyż korzystanie ze świątyni na klifie stało się niemożliwe. Zaglądamy do wnętrza kościoła – jest ono bardzo ascetyczne, tynkowane jasne ściany kontrastują z ciemnym drewnem belek i ławek. Na zdobne elementy wystroju składa się jedynie ołtarz, witraże i organy.



Po drugiej stronie drogi, za ceglanym murem znajduje się zespół folwarczno-pałacowy. Droga, przy której znajdują się kościół oraz pałac obsadzona jest szpalerem przeszło stuletnich lip, obecnie pomników przyrody. Pałac wraz z otoczeniem jest terenem prywatny, więc poprzestaliśmy na oględzinach zza ceglanego ogrodzenia.



Po powrocie z Trzęsacza nasza ekipa podzieliła się – część wyruszyła nad morze, reszta na rowerach wybrała się do Kamienia Pomorskiego. Tym razem wybraliśmy najkrótsza trasę ścieżką rowerową wzdłuż głównej drogi i po trzydziestu minutach byliśmy na miejscu. Wróciliśmy do Kamienia Pomorskiego, naprawić błąd jaki popełniliśmy przy pierwszej wizycie, na początku wakacyjnego pobytu. Zaaferowani mariną, starym żaglowcem, katedrą i poszukiwaniami Kamienia Królewskiego, pominęliśmy bardzo istotną dla miejscowości jej część, a mianowicie Uzdrowisko.



W części uzdrowiskowej znajduje się mocno zaniedbany budynek Zakładu Przyrodoleczniczego oraz dwa okazałe i pięknie utrzymane budynki sanatoryjne Mieszko oraz Chrobry. Oddziela je aleja spacerowa, a otoczenie tonie w zieleni – zadbane trawniki, kwietne rabaty, park wraz z budynkami sanatoryjnymi sprawiają bardzo pozytywne wrażenie jako całość.


Powyżej sanatorium Chrobry, na szczycie wzniesienia Żalnik stoi kościół p.w. św. Mikołaja, którego początki datuje się na XIV wiek. Nieopodal kościoła, w najwyższym punkcie miasta, znajduje się wieża stylizowana na obronną, ale de facto będąca wieżą ciśnień pochodzącą z początku XX wieki. Dolna część z cegły wspiera cysternę o pojemności 100 m3 obudowaną żelbetem. Z Żalnika zjeżdżamy w stronę nabrzeża mijając zakłady szkutnicze i elewator zbożowy.




Zwiedzanie kończymy na pysznej kawie z lodami w kawiarni w marinie, delektując się widokami na Zalew Kamieński oraz żaglówki kołyszące się delikatnie przy pomostach.


W drodze powrotnej łapiemy się jeszcze na piękny zachód słońca, widząc jak jego świetlista kula chowa się powoli w wodach Zatoki Wrzosowskiej. Dzień kończymy szybkim marszem na plażę i kąpielą w ciepłym morzu przy ostatnich refleksach światła nad horyzontem.

DZIEŃ 14 – ZŁOCIENIEC – POŁCZYN ZDRÓJ (Stary Szlak Kolejowy) – 66 km
Pierwotny plan na ten dzień zakładał dojazd samochodem do Białogardu, następnie przerzut pociągiem z rowerami do Złocieńca i powrót na kołach do punktu początkowego. W taki sposób przemierzylibyśmy koło 60 km Starego Szlaku Kolejowego. Plan był fajny, ale nie wyszedł, ze względu na zbyt dużą ilość czasu, który musielibyśmy poświęcić na dojazd i powrót autem oraz transfer koleją. Żeby się udało zgrać całość w czasie, musielibyśmy wyjechać z Wrzosowa o 5:00, żeby dojechać do Białogardu, zaparkować, rozładować rowery, pozbierać bagaże i zdążyć na pociąg koło 8:00, a jakoś nikomu nie chciało się wstawać w środku nocy. Kolejne połączenie byłoby ok, ale wtedy znowu wieczorem zabrakło by nam czasu. Ostatecznie wybraliśmy wariant Złocieniec – Połczyn-Zdrój – Złocieniec.


Z Dziwnówka przez Starogard, Łobez i Drawsko Pomorskie jest 120 km, czyli dwie godziny jazdy autem. Zanim wyruszyliśmy na trasę, zawitaliśmy do centrum Złocieńca. W rejonie rynku warto zwrócić uwagę na budynek ratusza, jubileuszowy dąb Antek (i zapoznać się z legendą o nim), stare kamieniczki oraz zabytkowy ceglany kościół, którego wnętrze mogliśmy zobaczyć tylko częściowo przez kratę w bocznej kaplicy.



Po wyjeździe z rynku okrążamy Wzgórze Zamkowe z pozostałościami wysadzonych w latach ’70 XX wieku ruin złocienieckiego zamku. Kładką nad rzeką Drawą wjeżdżamy do dawnego przypałacowego parku zwanego Parkiem Żubra. Spośród wielu starych drzew na szczególną uwagę zasługuje kilkadziesiąt sędziwych, rosochatych grabów, układających się w tunel tworzący Aleję Grabową.


Na obrzeżach miasta znajdujemy znaki szlaku R15, czyli Starego Szlaku Kolejowego. Odcinek, którym będziemy podążać do Połczyna Zdroju to fragment 190 km trasy z Kołobrzegu do Piły w śladzie nieczynnej i zlikwidowanej linii kolejowej. Długie, proste odcinki trasy w dużej części poprowadzone są poprzez tereny leśne – raz z wykopie, to znowu po nasypie.




Po wyjeździe na otwarty teren widać ślady dawnej działalności lodowców w postaci łagodnych pagórków z polami uprawnymi i łąkami, oraz jeziora w zagłębieniach terenu. Przy szlaku zachowały się dawne budynki stacyjne pełniące obecnie funkcje turystyczne lub mieszkalne. Dawne stacje napotkamy w miejscowościach Cieszyno, Chlebowo, Toporzyk i Zajączkowo.




Po minięciu MOR-u w Zajączkowie wjeżdżamy ponownie w las, w teren zwany Wilczymi Jarami – strome ściany skarp opadają od skraju rowerowej ścieżki na dna głębokich wąwozów. Wygląda to niesamowicie, ale trzeba przyznać, że ciarki chodzą po plecach.


Do Połczyna-Zdroju wjeżdżamy od północnego zachodu, łagodnym łukiem okrążając miasto. Mijamy zabytkowe budynki, w których mieszczą się poczta oraz szkoła, po czym schodzimy z rowerów i prowadzimy je uroczą uliczką Grunwaldzką, nad głowami mając kilkadziesiąt parasoli rozpiętych między ścianami kamienic.



W pobliżu zlokalizowany jest rynek oraz zabytkowy kościół, początki którego sięgają kilka wieków wstecz, jednak wskutek licznych przebudów, pożarów i remontów zatracił on pierwotny charakter. Po ostatniej przebudowie w latach 1850-60 reprezentuje obecnie styl neogotycki. We wnętrzu, w oczy rzuca się drewniany, kasetonowy sufit, duże okna wypełnione witrażami oraz chór i zabudowane nad nim organy.



Warto też zwrócić uwagę na historyczny układ urbanistyczny miasta oraz ładne kamienice przy ul. 5 Marca.


Skoro Połczyn ma w nazwie dopisek „Zdrój”, to niewątpliwie świadczy to o uzdrowiskowym charakterze miejscowości. Z zabytkowym centrum Połczyna sąsiaduje Park Zdrojowy z sanatoriami Irena i Podhale oraz Pijalnią Zdrojową Joasia. Sanatorium Irena ulokowane jest w dolnej części parku, natomiast Podhale u jego szczytu.



Jak można doczytać z tablic informacyjnych, oba sanatoria pochodzą z drugiej połowy XIX wieku, natomiast pijalnia powstała w międzywojniu, podczas przebudowy części francuskiej parku. Przez park prowadzi szeroki trakt spacerowy, na lewo od którego znajduje się Ogród Francuski, amfiteatr, pijalnia oraz staw z fontanną. Całość założenia parkowego jest zadbana i wypielęgnowana – prawdziwa perełka.




Drogę powrotną skróciliśmy sobie odrobinę omijając centrum Połczyna-Zdroju. Co prawda odbyło się to za cenę lekkiego podjazdu pod górkę, ale dzięki temu wskoczyliśmy na R15 tuż przed Wilczymi Jarami. W kwestii wyboru miejsca na przerwę obiadową mieliśmy dylemat – Zajączkowo czy Toporzyk?



W obu miejscówkach warunki do biwakowania były podobnie wyśmienite – duże wiaty otoczone przystrzyżonymi trawnikami. Ostatecznie padło na Toporzyk. Po obiedzie pozostałą część trasy pokonaliśmy jednym skokiem, bez zatrzymań.



Po dotarciu do Złocieńca czekało nas jeszcze pakowanie rowerów i dwie godziny drogi powrotnej.



O ile wracając ze Złocieńca wszyscy byli pełni chęci do wieczornej wizyty na plaży i kąpieli w morzu, to kiedy już dotarliśmy do Dziwnówka, cały animusz gdzieś się ulotnił. Posnuliśmy się trochę po plaży, wskoczyliśmy do morza, ale bardziej tak dla formalności niż z przekonania. Czy to był efekt zmęczenia całodzienną wyprawą, czy może udzieliła się nam już atmosfera zbliżającego się końca urlopu, nie wiadomo.

DZIEŃ 15 – POWRÓT
No tak, to już koniec urlopu. Czas wracać. Ale żeby tak z samego rana? Nie no, bez przesady. Dzięki życzliwości naszych gospodarzy nie musieliśmy się spieszyć z opuszczeniem pensjonatu, z czego skorzystaliśmy z wdzięcznością. Śniadanie, kawa i czas się brać za pakowanie i znoszenie bagaży. Rowery po powrocie ze Złocieńca zostały już na przyczepie, więc wystarczyło jedynie skontrolować mocowanie, zabezpieczyć newralgiczne miejsca przed długą podróżą, upakować torby i plecaki w bagażniku oraz boxie.

Przygotowani do drogi, zostawiamy auto na podwórku i udajemy się na ostatni spacer po Dziwnówku. Aleja Kalinowa, Zatoka Wrzosowska, pomnik, sklepiki z pamiątkami, lokale z goframi, lodami i kawą, fontanna, zegar słoneczny, zejście na plażę, plaża, falochrony, morze – staramy się utrwalić to wszystko w pamięci, powiązać z miłymi wspomnieniami. Na koniec ostatni obiad w Kotwicy, ale tym razem nie pizza, lecz pyszne dania z ryb. Po powrocie z nad morza żegnamy się naszymi przemiłymi gospodarzami, dziękujemy za gościnność, życzliwość i troskę, po czym wyruszmy w drogę do Krakowa.

Zegar wskazuje godz. 16:00, jest niedziela, czas wakacyjnych powrotów, ale mamy nadzieję, że uda się nam w miarę płynnie jechać. Początkowo rzeczywiście jechało się świetnie, ruch był znikomy ale po wjeździe na dwupasmówkę każdy węzeł drogowy oznaczał kilkukilometrowy korek posuwający się w żółwim tempie. Na wysokości Szczecina nawigacja pokazywała 60 minut straty w stosunku do pierwotnych wskazań. Nie pozostało nam nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość. Taka sytuacja na drodze miała miejsce prawie do Zielonej Góry, gdzie zaczęły się za to inne atrakcje. Wpadliśmy w mega burzę, która nie odpuszczała do samej Legnicy. Przeszło 100 km w strugach lejącej się z nieba wody, bębniącej po dachu, w ciemności rozjaśnianej wyładowaniami atmosferycznymi, w poświacie reflektorów i tylnych świateł sznurów samochodów sunących w obu kierunkach, zmultiplikowanych dodatkowo przez odbicia w mokrym asfalcie, ciągle kontrolując nie tylko jezdnię przed sobą ale też nieustannie obserwując w lusterkach stabilność rowerów na przyczepie – umordowało nas to okropecznie. Na szczęście po wjeździe na A4 warunki odmieniły się o 180 stopni. Niebo z gwiazdami, sucha jednia, bezwietrznie i z dużo mniejszym natężeniem samochodów na drodze. O godzinie 2:00, czyli po dziesięciu godzinach jazdy dotarliśmy do domu, kończąc tym samym nasz wakacyjny wyjazd.
PODSUMOWANIE
Na koniec pasuje jakoś podsumować cały wyjazd. Dziesięć lat, które minęły od naszego ostatniego pobytu nad Bałtykiem, w Województwie Zachodniopomorskim to szmat czasu. Zmieniło się bardzo dużo – część rzeczy na plus, część na minus. W ujęciu całościowym, to był bardzo udany, intensywny i niesamowicie pozytywnie spędzony czas na zwiedzaniu oraz wypoczynku, poznawaniu nowych i odwiedzaniu starych miejsc. Jak to na naszych wakacyjnych wyjazdach bywa, rower stanowił podstawowe narzędzie do zwiedzania regionu, ale nie stroniliśmy też od innych form poznawania Pomorza Zachodniego – samochodem, pieszo, statkiem oraz koleją. Dzięki temu uniknęliśmy monotonii, przesytu rowerów oraz byliśmy w stanie odpowiednio rozłożyć siły i zapewnić regenerację po dłuższych wycieczkach. W trakcie dziesięciu rowerowych wypraw pokonaliśmy łącznie 530 kilometrów – dzienne dystanse wynosiły od 23 do 73 km. Założenia były zdecydowanie bogatsze, ale nie było fizycznej możliwości przejechania wszystkich zaplanowanych tras. Wycieczki, które pozostały tylko na papierze to Gryfino – Trzcińsko Zdrój, Ińsko – Drawsko Pomorskie, Połczyn Zdrój – Białogard, szlak po nasypie kolei wąskotorowej w okolicach Gościna oraz trasa wzdłuż Odry z mostem w Siekierkach.

Zmiany na plus. Widać fundusze zainwestowane w szeroko rozumianą turystykę. Dotyczy to ogólnodostępnej infrastruktury, dróg głównych i lokalnych, oferty noclegowej i gastronomicznej, ilości atrakcji turystycznych, dostępności obiektów zabytkowych.
Zmiany na minus. Z rzeczy, które nas najbardziej raziły i drażniły, to wszechobecna zabudowa pasa wydm wielopiętrowymi apartamentowcami. Brutalnie ingeruje to w naturę, bezpośrednie otoczenie plaż i morza.
Bez zmian. To chyba tłumy turystów w tych najbardziej znanych kurortach, oraz zalew chińszczyzny na stoiskach z pamiątkami.

Rowery. Nie bez powodu Pomorze Zachodnie i Małopolska wymieniane są jako liderzy na rowerowej mapie Polski. Rozpieszczeni i trochę rozpuszczeni jakością naszych małopolskich tras, w zachodniopomorskim czuliśmy się jak u siebie. Fenomenalna infrastruktura rowerowa – ścieżki, MOR-y, oznakowanie, ilość tras (a widzieliśmy tylko fragment całości) robią wrażenie i dają dużo radości z odkrywania atrakcji województwa na rowerach. Do tego bardzo funkcjonalna i czytelna aplikacja wspomagająca planowanie wycieczek.

Noclegi. Mnóstwo turystów, ale też mnogość pensjonatów, hoteli i kwater. W naszym przypadku nie mieliśmy problemu ze znalezieniem noclegów nawet w bardzo rozsądnej cenie, w spokojnej okolicy, w niewielkim oddaleniu od morza i blisko rowerowych tras, a trzeba przyznać, że poszukiwania rozpoczęliśmy w czerwcu celując w sierpień.
Czy nad Bałtykiem jest drogo? I tak, i nie. Biorąc pod uwagę całość wydatków, to faktycznie koszt był spory, ale ceny wakacyjnych atrakcji jak kawa, lody, gofry czy bilety wstępu nie odbiegały od tych w innych turystycznych miejscowościach. Jeśli się dobrze poszukało, to można było tanio i bardzo smacznie zjeść, nierzadko nawet taniej niż ma to miejsce np. w Krakowie. Nie zgromadziliśmy kolekcji paragonów grozy.


Przed wyjazdem mieliśmy obawy, czy Pomorze Zachodnie takie jakie jest obecnie, dorówna temu, które mieliśmy w pamięci z wcześniejszych wakacyjnych wyjazdów. Szczęśliwie nasze wątpliwości okazały się bezpodstawne, znaleźliśmy wszystko to czego szukaliśmy i oczekiwaliśmy.


MAPY
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ
☕ WSPÓLNA KAWA ☕
Cieszymy się, że przeczytałaś/eś nasz tekst do samego końca. Jeśli Ci się podobało i stwierdzisz, że warto postawić nam kawę, to będzie nam niezmiernie miło:
