Szyszkodar
„Słusznie, gniewam się śmiertelnie” – powiedział prorok Jonasz do Pana Boga. Czasem rzeczywistość nas przerasta i zaczynamy mocować się z Wielkim Architektem Wszechświata. Wtedy ten zsyła rybę, która nas połyka i trzyma w brzuchu przez trzy dni i trzy noce, aż przestaniemy marudzić.
W październiku 2021 byłem mocno przygnębiony codziennością, a po rozmowach z tatą okazało się, że ten ma podobnie. Wskoczyliśmy więc do paszczy wielkiej ryby, czyli mojego Szyszautka i pojechaliśmy na trzy dni i trzy noce, na Chorwację.
Już po drodze, zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Za Wiedniem, zjeżdżając z autostrady, żeby coś zjeść zupełnie przypadkowo okazało się, że restauracja, na którą się natknęliśmy to McDonald ’s zaprojektowany przez jednego z moich ulubionych artystów Friedricha Hundertwasser’a. Było to dla mnie tak niesamowite, że już potem, siedząc na balkonie w Vodicach, w ramach odpoczynku zacząłem robić abstrakcyjne rysunki zero waste na rachunku i opakowaniu po moim jedzeniu, które sobie wtedy zamówiłem.
Zamieszkaliśmy na te parę dni w apartamentach, które należą do Uli i Janusza. To znajomi mojego taty jeszcze z czasów Technikum Łączności, do którego razem chodzili. Przez lata ja również miałem wielokrotnie możliwość spędzać czas z tą niezwykle ciepłą i pozytywnie zakręconą parą, także spokojnie mogę powiedzieć, że to też moi przyjaciele. Kto zna Janusza, ten wie jaki z niego wódz Szalony Koń pełen ułańskiej fantazji, więc niektóre rzeczy jakich się niejednokrotnie naoglądałem podczas wspólnych z nimi wakacji w Vodicach do dziś przyprawiają mnie o niedowierzanie i rumieńce na brodatych licach. Bardzo serdecznie zachęcam was do odwiedzenia strony moich miłych gospodarzy i zapoznania się z ich ofertą. Szczerze zapewniam was, że dokonali wszelkich starań, żeby w apartamentach nic nie brakowało i żebyście mieli udane wakacje.
Tym razem byliśmy tam z ojcem sami, a pierwsze dni naszego pobytu to było nieustanne leniuchowanie, czytanie książek, drzemki i raczenie się chorwackimi specjałami. Na śniadanie w lokalnej piekarni kupowaliśmy sobie Burek sa sirom, albo sa mesom, czyli takie placki z ciasta francuskiego z białym serem, albo mielonym mięsem, no i wiadomo wino – a co się będę, zabroni mi kto? Jak sobie tak popiję z rana to potem kusi mnie, żeby zorganizować internetową zbiórkę na Pomnik Nieznanego Kucharza i Kucharki, aby uczcić w ten sposób osoby, które przyczyniły się do powstania ciasta francuskiego i innych frykasów. Według mnie są to dobroczyńcy całej ludzkości i powinni być wyprowadzeni na piedestał za rozkosze, których dzięki nim codziennie doświadczam. Co myślicie o takim pomyśle? Potem w trakcie dnia jedliśmy grillowane ryby, albo sałatkę z ośmiornicy i do tego orahovac, czyli taki chorwacki, orzechowy Jägermeister. Pyszności! Na podwieczorek winogrona z grandy, albo pękające już o tej porze i przejrzałe granaty, które również były zdobyte w sposób nikczemny, jak nikt nie patrzył, z zakazanego drzewa, na którym wił się wąż i kusił. Na kolację chleb z lokalną oliwą, ichniejsze wędliny i marynowane papryczki, a do tego dużo śródziemnomorskiego wina. Jedyne, czego mi brakowało to figi, których w październiku już nie było, jakkolwiek bardzo leciwy Chorwat mieszkający po sąsiedzku sprzedał nam słoiczek własnej roboty dżemu z tych owoców. Po skosztowaniu poczułem się tak, jakby staruszek cierpliwie zbierał łyżką z nieba i zawekował powszechnie panujące tutaj przez ostatnich parę miesięcy promyki słońca, obłędny! Wspomniane wyżej smaki to doskonały sposób na szybkie przeprogramowanie organizmu z przygnębienia i przepracowania na wesołość i spokój. Natomiast jak tylko, któryś z nas zaczynał się spinać drugi prędko przywoływał go do porządku chorwackim słowem „polako” i uzupełniając braki w kieliszku najszlachetniejszą formą soku z winogron. Polskich turystów odwiedzających ten kraj po raz pierwszy „polako” wprawia często w lekką konsternację, ale znaczy po prostu „powoli”.
Po pewnym czasie nasyciliśmy się jednak leniuchowaniem i zaczęliśmy spacerować po okolicy. Głównie chodziliśmy trasą wzdłuż wybrzeża z Vodic do miejscowości położonej obok, Tribunj. W sezonie całość drogi usłana jest plażowiczami. Tysiące ludzi wygrzewa się na słońcu, dziewczyny odsłaniają piersi, mężczyźni wciągają brzuchy i prężą przed nimi klaty, popijają piwo Karlovacko, albo Ożujsko, jeżdżą na skuterach wodnych, zewsząd leci muzyka, dzieci zajadają się szybko topniejącymi i cieknącymi z rożków, aż po cherubinkowe łokcie lodami, a ich rodzice pochłaniają malutkie smażone rybki, girice, które je się jak frytki. Ludzie nurkują z rurką, zbierają muszelki jeżowców, smarują bepanthenem poparzenia od słońca, psiaki, które mają tutaj nawet swoją specjalnie dla nich dedykowaną plażę wbiegają radośnie do słonej wody w pogoni za piłką, patykiem albo z porwaną właścicielce górą od stroju kąpielowego, który równie dobrze mógłby być nicią dentystyczną.
Tak jest w sezonie, natomiast teraz podczas spacerów towarzyszył nam jedynie wiatr i skrzydlaci żebracy liczący na ochłapek chleba, frytkę, rożka po lodach, albo inne resztki, które a nuż mamy i przez nieuwagę spadną nam na ziemię, żeby mogły je porwać. Miasteczko zupełnie zasnęło. Tylko w oddali można było dostrzec pojedynce żaglówki, albo od czasu do czasu napotykaliśmy staruszkę, która w specyficzny sposób, bez wędki, jedynie z żyłką zwiniętą w kłębek łowiła kalmary.
Właśnie podczas tych wędrówek tata wspomniał, że Janusz ma przecież w garażu rowery, które jak chcemy możemy pożyczyć. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Po krótkich oględzinach mogłem powiedzieć, że jednoślady nie są na tyle dobre, żeby pozwolić sobie na jakieś poważniejsze wyprawy, ale, żeby pokręcić się po okolicy nadawały się idealnie. Na początku jeździliśmy stricte rekreacyjnie, jakkolwiek śródziemnomorski krajobraz był tak urzekający i tak różny od tego, z którym spotykam się na co dzień w Polsce, że szybko zacząłem myśleć iż może warto by było napisać relację z tych wycieczek dla Wiatru w Szprychach. Wiedziony tą myślą, przypomniało mi się, że mam przecież aplikację Stava na telefonie. Chciałem zobaczyć jak nasze przemierzone dystanse prezentują się na mapie. Wtedy mnie oświeciło. Friedrich Hundertwasser powiedział kiedyś, że prawdziwy analfabetyzm to nasza niezdolność do tworzenia, dlatego pomyślałem, że trasę to se każdy może opisać, a ja nie byłbym sobą jakbym nie zrobił kilku rysunków rowerem.
Marzyły mi się co najmniej trzy. Wpatrywałem się w mapę na telefonie i pierwsze co wypatrzyłem to rybę. Świetnie pasowałaby do tutejszego klimatu. Stwory morskie są elementem ozdobnym wielu lokalnych domów, oznaczeń, przystanków autobusowych, nawet kosze na śmieci miały rybki, ośmiornice i przegrzebki na sobie. Jeśli chodzi o drugi pomysł to Ula i Janusz w jednym z apartamentów mają taką dziwną i piękną figurkę, która bardzo mnie urzekła i zaintrygowała. Potem zacząłem ją dostrzegać też w innych miejscach. Na przykład na etykiecie wina, albo na chorwackich banknotach. Zacząłem szperać w Internecie i doszukałem się informacji, że jest to jeden z narodowych symboli. Gołębica z Vučedol to zoomorficzne naczynie, które datuje się pi razy drzwi na wczesną kulturę brązu, czyli jakieś dwa i pół tysiąca lat przed naszą erą! Nieźle, nie? Zacząłem patrzeć czy dałoby się narysować gołębicę i kurde, chyba tak, zrobię to! Trzeci rysunek jaki miałem w planach to osiołek. Jest tutaj jedna słynna wysepka, na której żyją wyłącznie te urocze stworzenia. Podczas wieczornych spacerów po Tribunju czasem słychać jak między sobą „gadają”. Zwierzak jest lokalnie tak popularny, że doczekał się nawet swojego pomnika. Jak go narysować rowerem nie miałem jeszcze pomysłu, ale pomyślałem, że najpierw spróbuję zrobić rybę i gołębicę, a potem się zobaczy.
Czas miałem ograniczony, więc żeby zdążyć przed powrotem do Polski musiałem sobie wszystko dobrze rozplanować i wziąć pod uwagę trochę utrudnień. Wiał silny i chłodny wiatr, który nazywają tutaj bora, dodatkowo nie miałem uchwytu na telefon, przez co, podobnie jak w Kopenhadze, kiedy poszukiwałem Trolli, będę musiał jeździć z jedną ręką na kierownicy, a drugą trzymając telefon. Po trzecie rower nie miał oświetlenia, a w październiku bardzo wcześnie zachodziło już słońce, więc żeby nie zginąć musiałem zdążyć ze wszystkim w dzień.
No to jedziemy! Chciałem rozpocząć na skrzyżowaniu, w punkcie na dole, gdzie zaczynają się skrzela. Zrobię obrys ryby, a potem wrysuję detale. Przy każdym tego typu rysunku staram się tak rozkładać trasę, żeby uniknąć niepotrzebnych powtórzeń tego samego odcinka. Tutaj wydawało się, że to będzie najlepsze miejsce do rozpoczęcia i zakończenie zabawy, ale jednak nie, bo to nie było skrzyżowanie tylko mały wiadukt i jedna droga przelatywała nad drugą. Nic to, nie zacznę od rysowania brzucha, tylko może przejadę drogą która stanie się skrzelami ryby. Tak w ogóle to tego obrysu trochę się bałem, bo to jednak już droga krajowa i w sezonie jest bardzo ruchliwa. Teraz na szczęście ruch był sporadyczny i udało się wykonać trochę wariactw, które na mnie, jeszcze nieświadomego czekały. Dojechałem do skrzyżowania na „czole” ryby i czekałem na światłach, żeby się włączyć do ruchy. Skręciłem w lewo, żeby narysować jej pyszczek. Jadę, dojechałem do miejsca, w którym mogłoby być oko i znów musiałem wykonać improwizację. Wiedziałem, że oko musi być. Takie detale sprawiają, że rysunek nabiera charakteru i zaczyna robić wrażenie. Bez oka to by jedynie był kształt jakby ryba i moje starania spotkałyby się tylko z poklepywaniem po ramionach, a nie chwałą i podziwem jakiego jestem żądny. Rano, podczas wpatrywania się w telefon przy jajecznicy, widziałem, że w tym miejscu nie ma żadnej drogi i teoretycznie nie da się tego zrobić, ale w głowie zacząłem dokonywać misternych kalkulacji oraz pomiarów terenu i wyszedł mi precyzyjny wynik „musi być oko, więc wlezę w krzaki i spróbuję coś wydeptać”. No to słuchajcie, jak było. Rozglądam się i wypatrzyłem kawałeczek asfaltu, jakąś taką pozostałość po budowie, nawet bariery energochłonnej nie było w tym miejscu, więc wystarczyło tylko zjechać na drugą stronę ulicy, zapiąć koło i zostawić tam rower. Szybko się zorientowałem, że starodroże było wykorzystywane do niezliczonych, awaryjnych toalet, także musiałem patrzeć pod nogi. Podejrzanie większość spraw ludzie załatwiali jeszcze na asfalcie, jakoś w krzaczory mało kto się zapuszczał. Ja natomiast tak, włażę, przecież to tylko krzaki. No i kurde nie! Ale byłem wtedy zły na siebie, co mi do łba walnęło?! To nie taki sobie dziki bez, albo inna k@#*a trzmielina! Podszyt, gdzie bym nie położył stopy zapadał się pode mną pół metra w dół, a noga zatrzymywała się na chybotliwych kamieniach. Splątane misterną siecią pnącza z wyjątkowo irytującymi cierniami wplątywały mi się we włosy, w ubranie i nie chciały puszczać. Próbując się z nich oswobodzić niejednokrotnie, prawie wyłupiłem sobie oko suchą, sterczącą, sosnową gałązką.
Targały mi ubranie, niszczyły moje ukochane tęczowe vansy-obdartusy, a na odsłoniętych częściach ciała zaczęły pojawiać się rany szarpane, rany kłute i rozcięcia. Dodatkową atrakcją stał się fakt, że właśnie tego dnia, podczas porannej przejażdżki z tatą pomyślałem, że może jeszcze spróbuję trochę popływać w morzu. Na plaży prysznice po sezonie były już wyłączone i całą tą morską sól miałem wciąż na skórze. Zacząłem lekko panikować, tracić orientację i chciałem zrezygnować, ale nie mogłem znaleźć wyjścia! Przypomniało mi się, że chwilkę wcześniej, na rowerze mijałem znak „Uwaga na dziki” i pomyślałem, że jeszcze chyba tylko tego brakuje, żeby mi tu jakiś knur zaraz wyskoczył. Natrafiłem na kamienny murek wzdłuż, którego chyba jeszcze pastuszkowie podążali na spotkanie z małym Chrystuskiem i wymyśliłem, że jak na niego wlezę to mnie gdzieś wyprowadzi. Nie będę musiał przedzierać się przez te potworne chaszcze. Przez chwilę nawet wydawało się, że się uda, ale i ten został przerwany przez dziką roślinność. Wydawało się, że jestem już całkiem blisko drogi. Postanowiłem więc zeskoczyć i spróbować się przedrzeć na asfalt w tym miejscu. Stojąc na kamieniach popatrzyłem w dół i znów zacząłem dokonywać misternych kalkulacji – młody, gibki, no co się może nie udać? Nagle, skok… i łup! Nie złapałem równowagi podczas lądownia! Telefon wyleciał mi z kieszeni i zniknął gdzieś w trawie, ale nie to było najgorsze. W momencie poczułem dziwny impuls wysłany z prawej nogi do mózgu, że coś jest bardzo nie tak. Wylądowałem bardzo dziwnie na piszczeli, która momentalnie spuchła i pulsowała. Po jakimś czasie, udało mi się wymacać w trawie telefon i zrezygnowany przedarłem się na ulicę. Dobra, mam oko, jadę dalej!
Siedząc i pedałując na rowerze moja nowa kontuzja bolała tak, jakby dalmacki kamień otworzył mi czakrę energetyczną w piszczeli i mógł tam wskoczyć jakiś złośliwy demon, żeby figlować, a mój lokalny guślarz doradzałby mi, że to miejsce to jedynie można dzięcieliną batożyć i dymem z kadzielnicy trzeba okadzać, oraz wyciągając ręce do Księżyca pacierze klepać aż do Wielkiego Piątku, a i tak nie wiadomo czy puści. Na szczęście mam czarny pas w oglądaniu filmów z Brucem Lee, który podczas wielogodzinnych ćwiczeń gałek ocznych przed telewizorem nabyłem jeszcze za dzieciaka. Dzięki tym seansom wiedziałem, że ból nie istnieje, dlatego teraz jak mnich z klasztoru Shaolin mknąłem do przodu i szło mi całkiem nieźle. Dokończyłem pyszczek i zacząłem rysować brzuch. Okazało się, że te drogi krajowe miały wyraźnie zaznaczony pas dla rowerzystów i nawet przemknęła mi myśl, że w lecie, kiedy jest ciepło i nie wieje to musi być raj dla kolarzy szosowych. Są tu ciekawe przewyższenia, nie zawsze jedziemy w pełnym słońcu, bo trafiają się też zacienione lasy, no i nieustannie towarzyszą nam zapierające dech krajobrazy wzdłuż lazurowego wybrzeża. Dla zainteresowanych, podczas mojego rysowania zaobserwowałem takie znaki.
Zaglądnijcie na tę stronę, jest dostępna po chorwacku i angielsku i oferuje ciekawe trasy dla pedałujących pasjonatów.
Ja tymczasem zjeżdżałem już z głównej drogi do miejscowości Srima rysując w ten sposób ogon. Potrzeba dość częstego manipulowania biegami, w tym miejscu spowodowała, że chyba nie przyzwyczajony do tak intensywnej jazdy łańcuch spadł z naciągu. Przez chwilę bałem się, że się zerwał, ale na szczęście udało się szybko odratować Wakacyjną Strzałę i umorusany teraz już nie tylko potem, krwią i solą, ale też smarem pojechałem dalej. Zrobiłem mocny zakręt i zacząłem wyjeżdżać z powrotem do góry, w kierunku drogi głównej mniejszą szutrową dróżką, która po jednej i drugiej stronie była oddzielona kamiennymi murami, takimi jak ten wcześniej z którego spadłem. Ścieżka jakbym wyjeżdżał z Hadesu wiła się tajemniczo pod górę, a wiatr w kamieniach hulał złowieszczo, więc biegi miałem teraz ustawione tak, żeby lekko mi się jechało, a telefon musiałem wyciągnąć z kieszeni i trzymać go w ręku, żeby kontrolować trasę i nie zniszczyć rysunku zapuszczając się w niepożądanym kierunku.
Prawdopodobnie będzie wam ciężko w to uwierzyć, ja sam niedowierzałem, ale nagle usłyszałem rozwścieczone ujadanie. Zerknąłem za siebie, a tam w moim kierunku biegł trzygłowy, pstrokaty Cerber, a w jego spowitych obłędem oczach można było wyczytać jedną myśl, żeby rozszarpać na strzępy tego brodatego rowerzystę z dredami! Jaka jest szansa, że w Dalmacji zaczną nas gonić trzy wściekłe dalmatyńczyki?! ŻADNA, a mi się właśnie to przytrafiło! Zacząłem uciekać, pedałując ile sił w nogach! Nie dałem rady zmienić biegów na mocniejsze, bo w jednej ręce miałem je*@%y telefon! O plackach na miodzie jakoś dziwnie też nie pomyślałem, żeby móc teraz bestie przekupić! Czułem, że są już bardzo blisko moich nóg i tylko sekundy dzielą mnie od ukąszenia. W panice krzyknąłem „Zostawcie mnie!”, ale na szczęście mniej więcej w tym samym momencie poczuły, że jestem już wystarczająco daleko od działki ich gospodarza i odpuściły.
Wróciłem na główną drogę i teraz, żeby narysować górną część ogona musiałem jechać w kierunku Szybenika. Kawałek przed słynnym mostem skręciłem w lewo na drogę o numerze 27. Zrobiłem zakole i wcisnąłem tam pauzę w aplikacji. Wtedy jedyny raz podczas całej wycieczki zostałem strąbiony. Komuś się nie spodobało, że jadę ulicą. Ze wciśniętą pauzą zacząłem wracać na główną drogę i jechać w kierunku Vodic. W miejscu złączenia dwóch płetw ogonowych mogłem znów włączyć rejestrację trasy, a Strava połączyła punkt, w którym wcisnąłem pauzę z punktem, w którym wznowiłem aktywność prostą linią kończąc w ten sposób rysowanie ogona. Została jeszcze płetwa grzbietowa. Wypatrywałem odbicia w prawo, które wydawało mi się, że widziałem rano podczas oglądania mapy przy śniadaniu, ale teraz na nic nie natrafiłem. Droga szła prosto odcięta od wszystkiego z jednej i z drugiej strony barierą energochłonną.
Widząc zachodzące już słońce na horyzoncie pomyślałem nawet, żeby odpuścić i zrobić rybę bez płetwy grzbietowej, ale jakbym mógł pozwolić, żeby mój rysunek nie był idealny? Wcisnąłem pauzę i zawróciłem w poszukiwaniu jakiejś drogi. Jest! Tylko znów wcześniej nie zwróciłem uwagi, że to jakaś stara trasa, a droga krajowa przelatuje nad nią wiaduktem. No to co? Przerzucam rower przez barierę energochłonną i stromym, kamiennym, sowicie zarośniętym ostami zboczem próbuję teraz trochę zejść trochę osunąć się na dół, na starą drogę, biorąc pod uwagę to, żeby się nie zabić i też żeby nie uszkodzić Januszowi jego roweru. Pojechałem do góry starą dróżką najdalej jak się da. Dalej była już ogrodzona winnica. Wcisnąłem w tym miejscu rejestrację trasy i Strava narysowała prostą linię od grzbietu ryby, aż po miejsce w którym byłem. Wystarczyło teraz wrócić pod wiadukt, wygrzebać się z rowerem po zboczu z powrotem na drogę główną, przerzucić go przez barierę i kontynuować „przejażdżkę”.
Na szczęście reszta trasy przebiegała już lajtowo. Dojechałem do skrzyżowania ze światłami i skręciłem w lewo do Vodic, tą drogą po której narysowane już były skrzela. Na dole nie było możliwości wspinania się po skarpie jak wcześniej, więc musiałem dokonać lekkiej macherki, żeby nie było widać, że teleportuję się spod wiaduktu gdzie zaczynałem, z powrotem na brzuch ryby przebiegający przez drogę krajową. Potrzebowałem się na niej znaleźć, żeby narysować jeszcze płetwę brzuszną. Dojechałem do skrzyżowania z ulicą Ante Poljicka, którą puściłem się w dół, w kierunku portu. Tutaj ból nogi odebrał mi rozum. Pamiętałem, że był jakiś sposób, żeby dokończyć rysowanie bez kolejnego wciskania pauzy, ale jakoś nie mogłem się teraz skupić, żeby wyszukać odpowiednią drogę. Robiło się już ciemno i chciałem mieć sprawę odfajkowaną, więc ostatecznie poszedłem na łatwiznę. Wcisnąłem pauzę i wróciłem tą samą trasą, którą chwilkę temu zjechałem. Ostatnią trudnością okazało się to, że miejsce, w którym musiałem teraz włączyć rejestrację przebiega przez kolejny wiadukt. Nie mogłem przystanąć sobie gdzieś na skraju drogi i zrobić to „polako” na spokojnie, tylko musiałem w ruchu podczas jazdy. Przejeżdżałem kilka razy przez wiadukt zanim udało mi się obrać najlepsze miejsce, ale ostatecznie udało się. Wcisnąłem rejestrację, punkty połączył się prostą linią i wielka ryba była gotowa.
Prawdopodobnie jest to największy rysunek ryby w Chorwacji, a może i w Europie! Strava mówi, że trasa wyniosła niecałe dwadzieścia kilometrów, ale to dlatego, że aplikacja nie zlicza odległości, które przejeżdżam, kiedy ta jest w trakcie pauzy. W rzeczywistości wyszło ich około dwudziestu pięciu. Postanowiłem napisać tę relację też dlatego, żeby nakreślić wam ile za jednym rysunkiem potrafi kryć się przygód, wysiłku i determinacji. Po skończeniu rysowania pomknąłem szybko do mieszkania, bo zrobiło się już na tyle ciemno, że jeżdżenie w takich warunkach bez oświetlenia było bardzo nieodpowiedzialne i normalnie w życiu bym sobie na to nie pozwolił. Na miejscu, kiedy zszedłem z roweru poczułem, że nie mogę chodzić! Pedałować jeszcze jakoś się udawało, ale teraz odkryłem, że stawianie kroków jest prawie, że niemożliwe.
Cóż, gołębicę i osiołka będę musiał narysować innym razem.
Pozdrower i piastamen.