Bartłomiej Pawlak
Tak się jakoś ułożyły ścieżki naszych wakacyjnych wycieczek, że zawitaliśmy w końcu do Nowego Sącza. Nie po raz pierwszy rzecz jasna, ale tym razem z planem pojeżdżenia po mieście oraz zwiedzenia Miasteczka Galicyjskiego i Sądeckiego Parku Etnograficznego.
Od czasów, gdy jako dziecko spędzałem każde wakacje w Beskidzie Wyspowym, coroczny wyjazd pociągiem do Nowego Sącza z moją ciocią stał się pewnego rodzaju rytuałem, na który czekałem z niecierpliwością. Już sama podróż pociągiem dostarczała wielu emocji, gdy w kłębach dymu parowozu przemierzaliśmy cudne tereny położone wzdłuż linii kolejowej nr 104 Chabówka – Nowy Sącz, będącej częścią Galicyjskiej Kolei Transwersalnej. Gdy pociąg z łoskotem przetaczał się po stalowym moście nad Dunajcem jasne było, że za chwilę wysiądziemy na urokliwym, zabytkowym nowosądeckim dworcu. Następnie spacer Alejami i Plantami na Rynek. W międzyczasie wizyta w Domu Towarowym Merkury, księgarni na Jagiellońskiej i obowiązkowa galaretka z bitą śmietaną w koktajlbarze przy Lwowskiej. Do dzisiaj Nowy Sącz wspominam z nutką nostalgii, a jeśli nadarzy się okazja chętnie tu wracam. W naszych relacjach Nowy Sącz przewijał się już kilkukrotnie, między innymi przy okazji wycieczki na
>>ŚLIMAKA<<, >>EL POPRADO<< oraz >>VELO DUNAJEC<<, ale za każdym razem był punktem początkowym lub końcowym rowerowej wyprawy. Tym razem miało być inaczej, jako że to on miał być celem wyjazdu i przedmiotem rowerowej eksploracji. Trasa okazała się niezbyt obfita w kilometry, bo zabierało się ich trochę powyżej 25 (no i jeszcze ładnych kilka kilometrów na piechotę), ale takie były założenia, że ma być lekko, łatwo i przyjemnie, a w dodatku w rodzinnym gronie.
Samochód parkujemy zwyczajowo przy ulicy Xawerego Dunikowskiego na dużym, przykościelnym parkingu – miejsca sporo i nikt nie przegania. Do centrum miasta wjeżdżamy bardzo ruchliwą ul. Krakowską będącą wlotówką od strony Limanowej. Decydujemy się na jazdę chodnikiem, ale to raptem 500 metrów do ronda, a dalej ścieżka rowerowa wprowadza nas nad Most Heleński nad Dunajcem.
Z niedowierzaniem patrzymy na dramatycznie niski stan wody w rzece – bez mała po kamieniach można by było przejść z jednego brzegu na drugi. Za mostem skręcamy w prawo na wspólną na tym odcinku rowerową drogę tras VeloDunajec i EuroVelo11. Przystajemy na chwilę przy starym żelaznym moście kolejowym, na którego filarach znajdujemy potwierdzenie tego, co widzieliśmy z mostu – do przeciętnego poziomu Dunajca brakuje dobrego metra wody.
Wkrótce ścieżką mijamy boisko, zawijasem wjeżdżamy na wał przeciwpowodziowy, po którego odpowietrznej stronie mijamy Park Strzelecki.
Kiedy przejeżdżaliśmy tędy w ubiegłym roku w drodze do Rytra, trwał jeszcze jego remont i ciekawi byliśmy efektów prac. Zrobiliśmy rundkę parkowymi alejkami mijając tężnię solną, plac zabaw, fontannę, strefę gastro oraz wyremontowany amfiteatr.
Nowe alejki, przystrzyżona trawa, uporządkowany parkowy drzewostan, kwiaty, ławki ze stołami robią bardzo pozytywne wrażenie. Na dobry początek wycieczki posilamy się ciastkami oraz kawą.
500 metrów za parkiem ścieżka zjeżdża z wału i wprowadza nas w spokojne mieszkalne rejony Nowego Sącza. Ulicami Ogrodową i Podmłynie wzdłuż potoku Dąbrówka Polska dojeżdżamy do ruchliwej wylotówki z miasta na Stary Sącz, czyli ul. Węgierskiej, którą kontynuujemy jazdę kolejnych 500 metrów, by z ulgą odbić na lewo w ul. Dąbrówki.
Robimy tutaj kolejny przystanek przy zabytkowym, drewnianym kościółku p.w. św. Rocha oraz znajdującym się przy nim cmentarzu wojennym z czasów I Wojny Światowej.
Tak się złożyło, że miesiąc wcześniej mieliśmy okazję zwiedzać Fort Swoszowice wchodzący w skład Twierdzy Kraków, gdzie w jednej z sal była urządzona ekspozycja poświęcona właśnie tematyce pierwszowojennych cmentarzy wojskowych na terenie Małopolski. Tak oto wiedzę teoretyczną mogliśmy zweryfikować w terenie.
Dalej ulicą Grunwaldzką docieramy do Nawojowskiej, a następnie Alei Józefa Piłsudskiego, wzdłuż której przez następne 2 km lecimy rowerową ścieżką aż po kładkę nad rzeką Kamienicą, którą przeprawiamy się na prawy brzeg rzeki.
Wzdłuż rzeki prowadzi szeroka aleja z wydzielonymi strefami dla rowerzystów, spacerowiczów oraz biegaczy. W międzyczasie dzwoni moja siostra, z którą umówiliśmy się przed bramą Miasteczka Galicyjskiego, więc uspokajam ją, że za 15 minut jesteśmy na miejscu. Oczywiście łapnęliśmy godzinę spóźnienia, bo jeszcze zatrzymaliśmy się przy wodospadzie “Niagara” niestety wybitnie wątłym tego roku ze względu na suszę, a potem, gdy byliśmy ledwie kilkaset metrów od Miasteczka, cały plan dotarcia tam legł w gruzach.
To co na street view Googla miało być gruntową drogą do Miasteczka, w realu ukazało się ślepą uliczką z postawionym na końcu domem.
Stwierdziłem, że nie warto nam wracać i kontynuować jazdy ruchliwą DK28, tylko szybciej będzie na skróty przez Park Etnograficzny, do którego wejście położone jest przy ul. Wieniawy-Długoszowskiego, czyli raptem 600 metrów od miejsca, w którym utknęliśmy.
Za bramą skansenu przy kasie parkujemy rowery, kupujemy bilety, dostajemy mapę skansenu oraz garść cennych wskazówek odnośnie zwiedzania, po czym bez mała biegiem puszczamy się na spotkanie Agnieszki i Asi, które zniecierpliwione naszą przedłużającą się nieobecnością rozpoczęły zwiedzanie Miasteczka Galicyjskiego.
Miasteczko Galicyjskie oraz sąsiadujący z nim Sądecki Park Etnograficzny, mimo że mają wspólny organ zarządzający w postaci Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu, prezentują dwa zupełnie odmienne rodzaje terenowych ekspozycji, o czym za chwilę.
Miasteczko Galicyjskie jest młodszym bratem Skansenu powstałym w latach 2005-2010. W przeciwieństwie do Sądeckiego Parku Etnograficznego nie jest zbiorem zabytkowych budynków, a modelowym przykładem dowolnego, prowincjonalnego miasteczka Galicji przełomu XIX i XX wieku. Domy i inne obiekty są wzorowane na budynkach z tamtych czasów z miejscowości takich ja Stary Sącz, Krościenko, Zakliczyn, Czchów, Ciężkowice czy Lipnica Murowana. Zamysłem było pokazanie charakterystyki funkcjonalnej niewielkich miasteczek tamtego okresu oraz układu typowej dla epoki zabudowy.
Tak więc centralnym miejscem Miasteczka jest oczywiście brukowany rynek ze studnią i kapliczką z położonymi naprzeciwko siebie ratuszem i karczmą, oraz domami wraz z zakładami usługowymi i sklepami rozlokowanymi wzdłuż boków rynku, a także w odchodzących od niego uliczkach. Wejście do Miasteczka jest możliwe bezpośrednio z parkingu od ul. Lwowskiej bądź też od strony skansenu, skąd właśnie przyszliśmy.
Zwiedzanie już wspólnie z moją siostrą i jej córką zaczynamy przy kasie wzorowanej na domu podcieniowym z Zakliczyna. Po drodze mijamy dom z prezentacją ceramiki, naczyń kuchennych i elementów wystroju domu. Kolejny budynek zaadaptowany został na galerię rzeźby, malarstwa na szkle oraz zdjęć etnograficznych.
Mijamy zakład stolarski z wyposażeniem, pracownię fotograficzną z dekoracjami i atrybutami specyficznymi dla atelier z tamtych czasów, gabinet dentystyczny, oraz aptekę. Kolejne domy mieściły liczne zakłady i pracownie rzemieślnicze – zakład zegarmistrzowski, krawiecki, fryzjerski, cukierniczy, a także szewski.
Jakżeż mogłoby się obyć bez handlu? Mijaliśmy sklepiki towarów mieszanych, skład materiałów bławatnych jak również sklep z artykułami “szewckimi” (to nie błąd, tak stało na szyldzie). Przy okazji zaglądnęliśmy do remizy strażackiej, urzędu pocztowego oraz obejrzeliśmy mieszkanie żydowskiej rodziny mieszczańskiej.
Jak widać, w Miasteczku Galicyjskim modelowo zostało pokazane pełne spektrum profesji, które sprawiały, że lokalna społeczność miała zapewniony dostęp do większości codziennych potrzeb bytowych. Na szczęście czasy muzeów po których chodziło się w filcowych kapciach oraz skansenów, gdzie wycieczka snuła się za przynudzającym przewodnikiem odchodzą w niepamięć, czego najlepszym przykładem jest właśnie Miasteczko.
W kolejnych domach czekali na nas pracownicy muzeum w interesujący sposób opowiadający o realiach życia czasów Galicji końca XIX wieku. Nie były to formułki wyuczone na pamięć, a forma opowieści i dialogu ze zwiedzającymi. Zadawaliśmy pytania, otrzymywali odpowiedzi i tak rozkręcała się rozmowa, schodziła czasami na wspominki z czasów naszego dzieciństwa, bo sporo zgromadzonych sprzętów można było licznie spotkać w latach ‘80 XX wieku, zwłaszcza na terenach wiejskich Sądecczyzny.
W przerwie pomiędzy zwiedzaniem jednego i drugiego skansenu robimy sobie przerwę obiadową nad potokiem Łubinka, rozdzielającym oba obiekty. Znaleźliśmy kamienistą plażę, gdzie nie niepokojeni przez nikogo przystąpiliśmy do gotowania strawy. Tego dnia padło na nasze ulubione danie, czyli żurek JemyJemy z kiełbasą, wzbogacony jajkiem na twardo.
Przejście w tym sezonie z kuchenki spirytusowej na gazową okazało się strategiczną decyzją, skróciło radykalnie czas przygotowania jedzenia oraz wzbogaciło wachlarz potraw możliwych do szybkiego przygotowania w terenie. Po obiedzie obowiązkowa kawa, potem pakowanie garów i ruszamy na dalsze zwiedzanie.
Po wyjściu z Miasteczka Galicyjskiego i przekroczeniu mostku na Łubince wchodzimy przez bramę na teren Sądeckiego Parku Etnograficznego, na którego 21 ha powierzchni zgromadzonych zostało 80 oryginalnych obiektów drewnianych oraz dodatkowe murowane budynki z terenów historycznej Sądecczyzny. Obszar ten obejmuje Beskid Sądecki oraz sięga granic Beskidu Wyspowego, Niskiego oraz Gorców, czyli teren zamieszkiwania czterech grup etnicznych: Lachów Sądeckich, Górali Sądeckich, Pogórzan oraz Łemków Sądeckich. Powstanie skansenu datuje się na lata 1969-75, a początkowa ilość przeniesionych eksponatów liczyła zaledwie 24.
Pierwsze zabudowania to kompleks Kolonistów Józefińskich, czyli niemieckich osadników z końca XVIII wieku. Z 40 tysięcy osadników przybyłych do Małopolski, 235 rodzin zamieszkało na Sądecczyźnie. Dzięki wiedzy, którą przekazał nam opiekun tego obiektu teraz już wiem, skąd w języku codziennym mieszkańców okolic Limanowej znalazły się brzmiące z niemiecka słowa takie jak: lufcik, nakastlik, czy bratrura, czyli tak zwany szabaśnik. Przybyli zza zachodniej granicy osadnicy wyróżniali się na tle rdzennych mieszkańców tych terenów dużo wyższą kulturą agrarną i używaniem maszyn rolniczych. Odbicie to miało również w sprawowanych przez nich funkcjach jak również w budownictwie i wyposażeniu domów, których murowane repliki z Gołkowich Dolnych znajdują się w skansenie. Tuż przy zabudowaniach kolonistów znajduje się kościół ewangelicki ze Stadeł, ale ze względu na prace budowlane, do obejrzenia wyłącznie z zewnątrz
Podążając dalej napotykamy zespół obiektów rzemieślniczych napędzanych siłą wody, a więc młyn, dwa tartaki oraz folusz.
Budynki przeniesione zostały z Zasadnego, Kamienicy, Młodowa i Krościenka.
Po krótkim spacerze drogą przez niewielkie zalesione wzgórze wkraczamy pomiędzy zabudowania krytych strzechą chałup i stodół Pogórzan z okolic Lipnicy Wielkiej, Mszalnicy, Wojnarowej i Niecwi.
W chałupie z Lipnicy dawniej mieszkała zielarka, o czym świadczą suszące się wszędzie pęki ziół i polnych kwiatów. Okazało się, że znajomość ziół i ich leczniczego działania nie jest zapomnianą sztuką, albowiem opiekunka tego budynku dysponowała dużą wiedzą w tej materii. Przypomniały mi się czasy dzieciństwa, kiedy z moją babcią chadzaliśmy zbierać po łąkach różnego rodzaju zioła i przyprawy. Pogadaliśmy sobie trochę z panią Zielarką i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na rozstaju dróg znajduje się dwór z Rdzawy koło Bochni, którego wnętrza pokrywają polichromie przez długie lata skryte pod warstwami tynku oraz piękne wyposażenie gabinetu i kuchni kredensowej.
Od oprowadzającej nas po dworze przewodniczki usłyszeliśmy o klątwie ciążącej nad dworem i sposobie jego opuszczenia tak, by nas ona nie dopadła. Byli tacy, którzy nie posłuchali rady przewodniczki, ale większość jednak wolała nie kusić licha.
W prawo za dworem zlokalizowany jest zespół budynków folwarcznych takich jak stodoła, szopa kieratowa, stajnia, spichlerz oraz wiatrak, studnia i kurnik z Nawojowej, Kamienicy, Krużlowej, Tymbarku, Lipnicy Wielkiej, Męciny i Wielkiej Wsi.
Po drugiej stronie drogi ulokowany jest sporych rozmiarów drewniany kościół z Łososiny Dolnej.
Skręcając w lewo przed budynkiem kasy od strony ul. Wieniawy-Długoszowskiego wkraczamy w rejony Lachów Sądeckich, gdzie zgrupowane zostały chałupy, stajnia, chlewik, spichlerz, stodoła, wozownia i wiatraki z miejscowości takich jak Podegrodzie, Gostwica, Biegonice, Mokra Wieś, Rogi, Biczyce Górne, Gołkowice Górne oraz Kanina.
Kolejnym skupiskiem były budynki mieszkalne i gospodarskie takie jak chałupy, spichlerze, stodoły, stajnie jak również olejarnia, owczarnia oraz suszarnia owoców Górali Sądeckich z okolic Kamienicy, Zagorzyna, Kiczni, Obidzy, Kamionki Wielkiej, Maszkowic czy Słopnic.
Naprzeciwko zobaczyć można było budynek szkoły wiejskiej z Nowego Rybia.
Domykając pętlę przy dworze z Rdzawy mijamy uprzednio zabudowania Łemków z Królowej Ruskiej, Wierchomli Wielkiej, Muszynki, Łabowej oraz Łosia. Powyżej łemkowskich chyży ulokowane zostały budynki mieszkalne i kuźnia Cyganów Karpackich mieszkających w rejonie Maszkowic i Czarnej Góry. Obok łemkowskich włości znajduje się jeszcze cerkiew grekokatolicka z Czarnego oraz plebania ze Szlachtowej.
Gdy już obeszliśmy cały Sądecki Park Etnograficzny, nie pozostało nam nic innego niż udać się do rowerów pozostawionych przy kasie, a mojej siostrze powrót na parking Miasteczka Galicyjskiego, gdzie zostawiła zaparkowany samochód. Na koniec postanowiliśmy zrobić małe zawody – kto pierwszy dotrze na pizzę na ul. Jagiellońską? My na rowerach, czy dziewczyny samochodem? Wszystko miało się wyjaśnić za kilkadziesiąt minut.
Droga w okolice rynku była prosta jak z bicza strzelił – kolejno ul. Wieniawy-Długoszowskiego, Nadbrzeżną i Gwardyjską dotarliśmy ponownie tego dnia nad rzekę Kamienicę. W oddali połyskiwał miedzią nowy dach bazyliki św. Małgorzaty położonej nieopodal rynku. Nadrzeczny bulwar jakże odmienny od tego, którym śmigaliśmy przed południem, nadszarpnięty nieco zębem czasu, ale niesamowicie klimatyczny, z dużą ilością zieleni dookoła. Ani się obejrzeliśmy, jak wyjechaliśmy na rondo przy fabryce znanych lodów.
Za rondem, tuż obok ruin zamku droga lekko wspina się pod górkę, przechodzi w kamienny bruk, po czym wyprowadza wprost na sądecki rynek. Ile to już mam zdjęć ratusza na rynku w swojej kolekcji – nie zliczę, ale za każdym razem, chyba z kronikarskiego obowiązku robię kolejne.
Po obowiązkowych fotkach skierowaliśmy nasze rowery do wylotu ul. Jagiellońskiej, gdzie mieliśmy umówione miejsce spotkania z Agnieszką i Asią.
Do punktu zbiórki dotarliśmy wszyscy o jednym czasie, zatem pojedynek rower-samochód w przemieszczaniu się po mieście tym razem pozostał nierozstrzygnięty. Nie ma wygranych, brak też przegranych, ale nagroda się należy. W ramach nagrody zdecydowaliśmy się na pyszną pizzę w Imperialu – to taka nasza tradycja, że tam kończymy wycieczki, jeśli tylko nadarzy się taka okazja.
Tradycją też stało się to, że ile razy tam jesteśmy, tyle razy finał dnia mamy z burzą i ulewą. Nie inaczej było i tym razem – chmury, które od wczesnego popołudnia nadciągały z zachodu, przybrały odcienie czerni i granatu, a niebo coraz częściej zaczęły rozdzierać błyskawice. Burza rozpętała się na dobre, więc niespiesznie oddaliśmy się konsumpcji pizzy i podsumowaniu wycieczki. W sam raz, gdy skończyliśmy jeść, burza przeszła w inne rejony, a my między z rzadka padającymi kroplami deszczu dotarliśmy na parking. Nawet rowery udało mi się zapakować na przyczepę pozostając względnie suchym.
Tak oto na liście odwiedzonych skansenów mogliśmy dopisać dwa kolejne po Skansenie Wsi Pogórzańskiej w Szymbarku oraz Zagrodzie Maziarskiej w Łosiu koło Gorlic.
Z wycieczki wszyscy wróciliśmy bardzo zadowoleni. Plan udało się zrealizować w całości, trochę pokręcić się po obrzeżach Nowego Sącza, odwiedzić rynek, a ponad wszystko wzbogacić i uzupełnić wiedzę o historii Sądecczyzny oraz jej mieszkańców. Znowu dane nam było spotkać w trakcie zwiedzania zaangażowanych opiekunów obiektów, dysponujących wiedzą i chęciami do dzielenia się nią ze zwiedzającymi. Ważne, żeby mieć świadomość skąd pochodzimy, jakie są nasze korzenie oraz w jakich warunkach żyli, mieszkali i pracowali nasi dziadowie, rodzice, a może w dzieciństwie nawet i my sami.
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ