Bartłomiej Pawlak
Są trasy, które szczególnie zapadają nam w pamięci, wracamy do nich wspomnieniami i obiecujemy sobie, że kiedyś tam jeszcze zawitamy. Jedną z takich jest wyprawa z 2018 roku, na którą wybraliśmy się we dwójkę z Emilią. Dlaczego wracam do wycieczki sprzed 4 lat? Z tej oto przyczyny, że w mojej ocenie trasa ta jest niesamowita, magiczna i niezmienna – to my się zmieniamy, a ona jakby zamknięta w kapsule nie poddaje się upływowi czasu. Widoczna na zdjęciu filigranowa czternastolatka, to moja córka, która teraz właśnie wchodzi w dorosłość – wiele w tym czasie się zmieniło i wydarzyło, ale od czasu do czasu wciąż wraca pytanie: “… to co, Przehyba? No chyba…”. Jest też drugi powód sięgnięcia po tekst, który powstał 3 lata temu, a mianowicie początki mojej przygody z relacjonowaniem rowerowych eskapad dla szerszego grona odbiorców. Trzy lata temu mniej więcej o tej porze pisałem swój drugi w życiu artykuł dla rowerowego magazynu ROWERTOUR, który ukazał się drukiem w numerze 8/2019 tegoż czasopisma. Rowertouru już niestety nie ma na rynku wydawniczym, ale rozbudzona współpracą z magazynem pasja oraz potrzeba pisania trwa nadal i doprowadziła w efekcie do powstania bloga Wiatr W Szprychach.
Mimo upływu czterech lat od czasu naszej wyprawy opis trasy jest wciąż tak samo aktualny jak wówczas. W międzyczasie powstały w Małopolsce kultowe rowerowe WTR, VeloDunajec, VeloCzorsztyn, EuroVelo11 którymi się zachwycamy, a mimo wszystko wymagający podjazd na Przehybę bez MOR-ów i innych udogodnień jak magnes wciąż przyciąga nowych śmiałków.
Zapraszam do lektury relacji z nadzieją, że stanie się ona dla was zachętą oraz motywacją do tego, by tak jak my stanąć na tarasie schroniska na Przehybie i ocierając pot z czoła rozkoszować się niesamowitymi widokami.
Relacja Rowertour nr 8/2019
Co zrobić, kiedy człowieka najdzie obsesyjna bez mała chęć zdobycia jakiejś góry na rowerze? Nauczony doświadczeniem powinienem wiedzieć, że najlepiej usiąść i poczekać aż przejdzie. Ale gdzie tam, zamiast tego wciągnąłem w mój plan pozostałą część rodziny z rodzicami włącznie, a Emilkę, moją córę namówiłem nawet do osobistego udziału w podboju gór. Przy planowaniu nie obyło się bez kilku błędów, momentami awantura z nastolatką wisiała na włosku, ale koniec końców wszystko zakończyło się pomyślnie, wycieczkę zaliczamy do udanych i często ją wspominamy.
Beskid Sądecki to takie góry, które mimo, że są niezbyt daleko od Krakowa, to jakoś zawsze nam nie po drodze. Pewnego dnia wakacyjne wojaże zawiodły nas do Woli Kroguleckiej między Starym Sączem i Rytrem. Znajduje się tam platforma widokowa w kształcie spirali zwana ślimakiem. Przyglądając się masywom Radziejowej i Przehyby po przeciwnej stronie Popradu, uruchomiłem w pamięci slajdy wspomnień z końca podstawówki, kiedy to z klasą byliśmy na zielonej szkole w Gołkowicach koło Starego Sącza. Pamiętam ośrodek kolonijny, wycieczkę na Przehybę, wygodną drogę, schronisko i maszt przekaźnika na szczycie. Może więc czas odświeżyć pokryte warstwą kurzu wspomnienia z przed trzydziestu lat? W dodatku ta asfaltowa droga na szczyt kusiła i nęciła obietnicą komfortowego wyjazdu.
Zaczęło się jak zwykle od zakupu i studiowania mapy, jako że jestem ze starej szkoły, która papierowy produkt kartograficzny przedkłada nad wszelkiego rodzaju elektronikę. Odświeżyłem też nieco wiadomości z lekcji geografii: Przehyba (1175 m.n.p.m.) zlokalizowana jest w Paśmie Radziejowej w Beskidzie Sądeckim oddzielając Stary Sącz leżący u zbiegu dolin Dunajca i Popradu od położonych po drugiej stronie pasma Pienin. Wysokość bezwzględna szczytu też nieszczególnie robiła wrażenie, bo cóż to za wysokość te 1175 metrów, na które w dodatku można dotrzeć asfaltem. Co prawda Google Maps ostrzegały przed 800 metrami przewyższenia na dystansie 12,5 kilometra, ale całkowicie zignorowałem wskazania elektronicznej mapy. Nie taki diabeł straszny jak go malują, przecież niemożliwe, żeby było tak stromo, na pewno różnica wysokości rozłoży się na całym podjeździe – tak to sobie mój mózg tłumaczył podczas gdy oczy wpatrywały się w monitor. Na własnej skórze boleśnie przekonaliśmy się, że jest inaczej, a wskazania Google wcale nie były przesadzone.
Kiedy ziarno padło na podatny grunt, a myśl o zdobyciu Przehyby na dobre zakiełkowała w moim umyśle, powoli zacząłem plan wdrażać w czyn. Ponieważ akurat przebywaliśmy w centrum Beskidu Wyspowego doszedłem do wniosku, że warto by było dzielący dystans pokonać na kołach. Tutaj na szczęście zachowałem resztki zdrowego rozsądku i ustaliłem z moim tatą, że podrzuci mi Emilkę na trasę, a konkretnie na Przełęcz Pod Ostrą, podczas gdy ja machnę ten odcinek rowerem.
Tak też się stało, o godzinie 8:00 wskoczyłem na siodełko, zakręciłem korbą i wyruszyłem z Dobrej podążając drogą krajową nr 28 przez Tymbark i Zamieście w kierunku Limanowej. Pierwsze 12 kilometrów do rogatek Limanowej to seria kolejnych podjazdów i zjazdów idealnych na rozgrzewkę przed większymi wyzwaniami. Z zadowoleniem stwierdziłem, że czas dojazdu do Limanowej utrzymałem na poziomie jak za młodych lat, co przyjąłem za dobry prognostyk na kolejne kilometry.
Po wjeździe do miasta, za stacją paliw skręciłem w prawo i trzymając się lewej strony rzeki, wygodną ścieżką rowerową dotarłem w pobliże rynku. Oczywiście nie odmówiłem sobie zajechania na limanowski rynek. Miejsce to darzę jakimś dużym sentymentem. Stojąc na płycie rynku wzrok przyciąga Bazylika Matki Boskiej Bolesnej ze swoim spadzistym dachem i masywną kamienną wieżą. Sam rynek też nieszczególnie się zmienił, klomby z kwiatami, fontanna, a po zachodniej stronie pochodząca z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku dziwaczna konstrukcja zwana Buzodromem, mieszcząca obecnie Centrum Informacji Turystycznej. W najbliższym czasie Urząd Miasta planuje rozpoczęcie rewitalizacji rynku, zatem płyta rynku jak i jego otoczenie mają szansę zyskać nowy wygląd.
Najwyższy czas wyruszyć w dalszą drogę. Z limanowskiego rynku na Przełęcz Pod Ostrą (812 m.n.p.m.) położoną pomiędzy dwoma szczytami Beskidu Wyspowego, Ostrą i Cichoniem czeka mnie dwanaście kilometrów podjazdu z czterystu metrami przewyższenia. Jak się później okazuje to pestka w porównaniu z wjazdem na Przehybę, ale jak mawiał jeden z prowadzących program w telewizji, nie uprzedzajmy faktów. Z rynku wyjeżdżam drogą w kierunku Kamienicy. Początkowo spokojnie, umiarkowanie w górę droga prowadzi pomiędzy zabudowaniami Limanowej i Wielkiej Wsi. Górska jazda zaczyna się za Wielką Wsią, gdzie nachylenie asfaltu mocno rośnie trzymając poziom około 8-10% aż na samą przełęcz. Ostre wiraże, dwa nawroty o 180 stopni, szykany na zakrętach, duże nachylenie, to wszystko sprawia, że droga ta chętnie wykorzystywana jest do organizacji różnego rodzaju rajdów i wyścigów kolarskich, motocyklowych oraz samochodowych. Co kawałek przy drodze są umiejscowione specjalne platformy dla fotoreporterów, umożliwiające profesjonalną obsługę medialną zawodów.
W 2010 roku Przełęcz Pod Ostrą była świadkiem zmagań kolarzy VII etapu 67 Tour de Pologne. Co prawda peleton pokonywał trasę w przeciwnym kierunku, a więc od Kamienicy do Limanowej, niemniej jednak, kiedy w końcu stanąłem w najwyższym punkcie podjazdu zmachany, łapczywie łapiąc powietrze w płuca, poczułem pewną satysfakcję, że zaliczyłem swoją własną premię górską. Niestety okazało się, źle wyliczyłem czas potrzebny na pokonanie tego w sumie dwudziestosześciokilometrowego etapu, a może zbyt ufnie podszedłem do swoich możliwości, koniec końców na umówione miejsce spotkania dotarłem z dwudziestominutowym opóźnieniem. W międzyczasie mój tata z Emilką zdążyli już wypakować rower i w cieniu wiaty podróżnej podziwiali sobie widoki. Jeszcze szybkie sprawdzenie rowerów, kasków, pożegnanie z tatą (umówiliśmy się, że po południu zgarnie resztę familii i przyjedzie po nas do Szczawnicy).
Ruszyliśmy z Emilką w dół, w kierunku Kamienicy, by po kilkuset metrach na pierwszym skrzyżowaniu odbić w lewo. To było niesamowite dziewiętnaście (!) kilometrów nieustannego zjazdu przez Młyńczyska, Jastrzębie, Jadamwolę i Olszankę, aż nad brzeg Dunajca. Rzecz, która rzuca się w oczy, to rolniczy krajobraz, w którym typowe dla regiony uprawy zbóż, ziemniaków i warzyw w całości zastąpiły sady z owocowymi drzewkami, głównie śliwami. Hektary sadów robią duże wrażenie, kiedy patrzy się na niskopienne drzewka posadzone jak od linijki, z wykoszonym dywanikiem trawy pomiędzy nimi. Co chwilę widać kolejne areały przygotowywane pod obsadzenie drzewkami. Jednym słowem dzieje się. W pewnym momencie mijamy duży zakład przetwórstwa owoców – brawo dla lokalnych sadowników, którzy zamiast sprzedawać owoce do skupu sami zabrali się za ich przetwórstwo. Tereny, które do niedawna kojarzone były wyłącznie z Łącką Śliwowicą teraz obfitują w szeroką gamę soków tłoczonych, kiszonych, lokalnych cydrów i innych produktów owocowych.
Przejazd przez owocową krainę w całości dzięki sile grawitacji kończymy z Emilką nad brzegiem Dunajca. W lokalnym spożywczaku uzupełniany zapasy picia i batonów, po czym przeprawiamy się mostem na drugą stronę rzeki. Tutaj w pełnej okazałości prezentuje się nam Przehyba – rozległy, majestatyczny masyw. Kierunek wyznacza nam widoczna z daleka wieża telewizyjna na szczycie.
W Gołkowicach na rondzie odbijamy w prawo, po czym przy kościele skręcamy w lewo. Droga którą zmierzamy zaprowadzi nas wprost na szczyt, pod samo schronisko. Początek tak jak zakładałem bardzo przyjemny, lekko i jednostajnie pod górę pomiędzy zabudowaniami Gołkowic i Skrudziny – nic strasznego. Pedałujemy miarowo, asfalt usuwa się spod kół, a my cieszymy się z fajnej wycieczki. Jedynie upał coraz bardziej daje się nam we znaki. Słońce praży, a wiatru i chmur jak na lekarstwo. Ale nic to, robimy krótkie przystanki, popijamy wodę z bidonów i dochodzimy do wniosku, że wskazywane przez Google przewyższenie było mocno przesadzone. Tabliczka z oznaczeniem szlaku wskazuje jeszcze 8,5 kilometra na szczyt, a tu góra jak góra, żadnego ekstremum. Jeszcze kilometr i po prawej mijamy leśniczówkę Gaboń, a z lewej parking dla samochodów, jako że dalej obowiązuje zakaz poruszania się pojazdów silnikowych.
W tym miejscu zaczyna się nowy rozdział naszej wspólnej wyprawy. Droga jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki staje dęba, skwar wysysa siły, obsiada nas wszelkiej maści latające robactwo, a my z trudem pokonujemy kolejne metry podjazdu. Kilkaset metrów jazdy, krew dudni pod czaszką, pot zalewa oczy, więc schodzimy z siodełek i czekamy, aż tętno wróci do normy. Kolejne kilkaset metrów i kolejna przerwa, żeby dojść do siebie. Taka sytuacja powtarza się kilkukrotnie, aż wreszcie trafiamy na mostek z płynącym pod nim strumieniem. Korzystamy z okazji i schładzamy głowy zimną wodą z górskiego potoku. Na chwilę przynosi to ulgę. Robimy sobie dłuższą przerwę, zjadamy zapasy z plecaków, i ponownie wracamy nad strumień, żeby się ochłodzić, po czym wracamy do naszego rytuału: podjazd, odpoczynek i tak raz za razem.
Kiedy mozolnie podjeżdżamy metr za metrem z zawrotną prędkością 4 km/h mijają nas kolarze na szosówkach. Na lekkich rowerach, stojąc na pedałach przejeżdżają obok nas niemal w pędzie. Emilka nie wytrzymuje i wzdychając mówi, że to strasznie demotywujące, ale mimo wszystko dzielnie walczy ze zmęczeniem i upałem. O, wreszcie zakręt w prawo. Może za nim będzie lżej? Gdzie tam, taka sama stromizna. Kolejny zakręt tym razem w lewo i znowu bez zmian. Szarpiemy tak po kawałku górę, kiedy z naprzeciwka znowu nadjeżdża napotkana wcześniej ekipa na szosówkach. Dojechali na szczyt i już wracają. Mówią nam, że do szczytu niedaleko, ale jakoś im nie dowierzamy. Na szczęście po chwili droga wypłaszcza się, asfalt zamienia się w gruntową drogę i wtaczamy się pod schronisko. Można odetchnąć, jest czas na fotki, zwiedzanie schroniska i podziwianie widoków z tarasu. Zastanawiamy się nad trasą powrotną, czy przypadkiem nie wrócić po śladach, ale po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się na zjazd do Szczawnicy niebieskim szlakiem zgodnie z pierwotnymi założeniami.
Początek zapowiada się obiecująco. Tracimy metry, które z takim mozołem zdobywaliśmy jeszcze chwilę temu. Chociaż bez asfaltu, to droga równa, więc nie ma powodu do narzekania. Szlak wiedzie otwartym terenem co pozwala na podziwianie widoków. Przy drodze króluje niska roślinność, trawy, krzaczki, pojedyncze niewysokie drzewka. Co jakiś czas widać uschnięte kikuty świerków, pewnie robota kornika i ciężkich warunków zimą. W oddali stoki wzgórz pokrywa zwarta gęstwina świerkowego boru, a na szczytach małe górskie łąki. W pewnym momencie przed nami co? Koniec sielanki, podjazd! No trudno, niech będzie. Było krótko, da się przeżyć, zjeżdżamy znowu. Niestety po chwili znowu trzeba kręcić pod górę. W tym momencie Emilce brakło już cierpliwości i jęknęła z nad kierownicy: „Tato, rozumiem, że jak jechaliśmy na szczyt to było pod górę, ale teraz mieliśmy zjeżdżać w dół, a my po raz kolejny podjeżdżamy. To gruba przesada!”. Z takimi argumentami trudno dyskutować, więc nic się nie odezwałem, biorąc córkę na przeczekanie (oby nie było więcej podjazdów bo będę miał przechlapane). Na odmianę, żeby było jakieś urozmaicenie, stanęliśmy przed drogowskazem – prosto szlak pieszy, z dopiskiem „bardzo stromy”, a w prawo szlak rowerowy. Jako, że atmosfera była już i tak mocno napięta, bez wahania skręciłem na rowerową trasę. Kolejny błąd – o jeździe można zapomnieć, luźne kamienne podłoże uniemożliwia jazdę, rowery musimy sprowadzać. Na szczęście uratowała mnie porządna szutrowa droga, która nagle się pojawiła. Pomknęliśmy z nieukrywaną radością w kierunku Szczawnicy. Szum szutru pod oponami najwidoczniej kojąco wpływa na układ nerwowy, bo po chwili nie było już śladu po wcześniejszej nerwowej atmosferze.
Powoli zbliżamy się do Szczawnicy, jeszcze krótki postój robimy sobie na Sewerynówce koło drewnianego kościółka z 1925 roku.
Niestety przeoczyliśmy urokliwy Wodospad Zaskalnik, ale tego dowiadujemy się dopiero po powrocie z wycieczki. Dobry pretekst do powrotu w te rejony, może tym razem liczniejszą ekipą? Od Sewerynówki nawierzchnia drogi zmienia się w asfalt, co w połączeniu z momentami sporym nachyleniem sprawia, że po krótkiej chwili stajemy na skrzyżowaniu z drogą, z Jaworek do Szczawnicy. Skręcamy w prawo i w towarzystwie potoku Grajcarek zmierzamy do centrum uzdrowiska. Po drodze mamy okazję przyglądnąć się architekturze charakterystycznej dla tego regionu. Mijamy skrzyżowanie z ulicą Zdrojową, która prowadzi do odnowionej części uzdrowiska. Ponieważ kilkukrotnie w ostatnim czasie byliśmy w Szczawnicy, zrezygnowaliśmy z jej zwiedzania, tym bardziej, że przejechane kilometry trochę dały się nam we znaki. Bilans okazał się imponujący – 73 kilometry i 1560 m przewyższenia. Jednogłośnie zadecydowaliśmy z Emilką, że kroki należy skierować ku słynnej szczawnickiej lodziarni „U Jacaka”. Solidne porcje lodów, które pochłonęliśmy w cieniu parkowych drzew sprawiły, że uśmiech wrócił na nasze twarze. Smak lodów taki sam i niezmienny od czasów, kiedy będąc w wieku mojej córki zajadałem się nimi podczas wycieczek z rodzicami.
W międzyczasie do Szczawnicy dojechało nasze nieocenione wsparcie techniczne w osobie mojego taty i pozostałej części rodziny. Oczywiście oni także posmakowali lodów, a nam z Emilką nie pozostało nic innego, jak zapakować rowery na przyczepę, a siebie ulokować w wygodnych fotelach w samochodzie. Wycieczka okazała się dużo bardziej wymagająca niż zakładałem, kosztowała nas sporo siły. Była też sprawdzianem naszej wytrzymałości i hartu ducha. Emilka próbę przeszła koncertowo. Bałem się, że nie będzie więcej chciała jeździć ze mną na górskie wyprawy, ale niedawno zaskoczyła mnie pytaniem: „To kiedy znowu jedziemy na Przehybę?” Wkrótce córeczko, wkrótce.
Kilka słów na zakończenie
Na postawione w ostatnim zdaniu pytanie nie trzeba było długo czekać. Rok później, w powiększonym składzie, po raz kolejny stanęliśmy na Przehybie. Pomimo powtórki trasy nie straciła ona nic a nic ze swojej atrakcyjności, jedynie my z pokorą i należnym szacunkiem podeszliśmy tym razem do wymagań, jakie Góra stawia rowerzystom. Oprócz Emilki towarzyszył mi jeszcze mający wtedy 12 lak Dominik, który jako pierwszy zameldował się na szczycie i z wyrzutem zapytał, gdzie te straszliwe podjazdy, o których tyle mu naopowiadaliśmy… No cóż, jak widać główne ograniczenia tkwią w naszych głowach, a jeśli jesteśmy świadomi wyzwań i trudności, to nie ma rzeczy niemożliwych. Mam taką cichą nadzieję, że w tym roku po raz kolejny będzie nam dane zmierzyć się z Górą – najmłodsza latorośl nie miała jeszcze okazji jej zdobycia, więc wszystko przed nami.