Bartłomiej Pawlak
Czas powrócić do relacji dalszej części naszej rowerowej (i nie tylko) wyprawy w Bory Tucholskie, której pierwszą część znajdziecie tutaj. Na wstępie krótkie przypomnienie, co kryje się pod hasłem: “Kaszubska Marszruta”:
KASZUBSKA MARSZRUTA – jest to sieć szlaków i ścieżek rowerowych odseparowanych od ruchu samochodowego lub poprowadzona lokalnymi, bocznymi drogami zlokalizowana na terenie powiatu chojnickiego, a dokładnie w Borach Tucholskich i otulinie Parku Narodowego Bory Tucholskie. Od Konarzyn i Charzykowych na zachodzie po Czersk na wschodzie oraz od Chojnic na południu po Brusy i Swornegacie na północy regionu. Łączna długość szlaków oznaczonych kolorem żółtym, zielonym, czerwonym i czarnym to przeszło 200 km. Nawierzchnia w przeważającej ilości szutrowa (drobnoziarnista, dobrze ubita), poza tym asfalt, kostka chodnikowa. Oznakowanie w terenie z logo trasy jest dobrze widoczne, pozwala jednoznacznie zidentyfikować szlak, którym się poruszamy, a całości dopełniają tablice informacyjne w ważnych miejscach. Niemniej jednak doradzamy posiadanie własnej mapy, aplikacji lub śladu trasy, ze względu na duży obszar, sporą ilość terenów leśnych oraz oddalenie od siebie miejscowości. Zalecane rowery to: trekkingowe, crossowe, górskie o szerokości opony minimum 1,5 – 1,75 cala. Po większości tras można poruszać się z przyczepką rowerową, ale trzeba mieć na uwadze, że teren jest pofałdowany i pełen krótkich podjazdów i zjazdów. Gdzie lepiej nie zapuszczać się z przyczepką będziecie wiedzieć po przeczytaniu relacji.
Pierwsza część relacji obejmowała rowerowe wycieczki do Brusów, Mylofu, Czarniża, Kosobudów, pętlę wokół Jeziora Charzykowskiego, wizytę w Chojnicach, spływ kajakowy kaszubskimi jeziorami i rzeką Brdą oraz zwiedzanie Fojutowa, Odr, Wdzydz Kiszewskich, Kościerzyny i Bytowa. Druga część, którą przekazujemy w Wasze ręce jest w naszej ocenie równie interesująca, ponieważ odwiedzamy kolejne fantastyczne miejsca. Zapraszamy do lektury:
Dzień 7 – 45 km – Męcikał, Swornegacie, Chociński Młyn, Męcikał
Dzisiejszą trasę można nazwać “od młyna do młyna”, chociaż oba są w diametralnie innym stanie. W trochę okrojonym składzie wyruszamy standardowo wzdłuż Jeziora Kosobudno do Czernicy, gdzie zlokalizowany jest pierwszy z nich – przy młynie wyrosła część turystyczna i restauracja, tutaj też zaczynaliśmy nasz spływ kajakowy. Za młynem, przez las jedziemy w kierunku Drzewicza, gdzie mostem przekraczamy rzekę Brdę, a po chwili mijamy wejście do Parku Narodowego Bory Tucholskie.
Aż po sam Chociński Młyn prowadzi nas ścieżka Kaszubskiej Marszruty. Po drodze przystajemy w Swornegaciach. Zwiedzamy neobarokowo-modernistyczny kościół p.w. św. Barbary. Uwagę przyciąga secesyjna polichromia. Poprzednią, drewnianą świątynię w latach osiemdziesiątych rozebrano, przeniesiono i odtworzono w skansenie we Wdzydzach. Mieliśmy okazję obejrzeć ją kilka dni wcześniej.
Po przeciwnej stronie, drogi vis-a-vis kościoła znajduje się Kaszubski Dom Rękodzieła Ludowego oraz Wiejski Dom Ludowy. Oglądamy przedmioty rękodzielnicze – torby, serwetki, zakładki z kaszubskimi motywami, a w Domu Ludowym lokalną sztukę malarską.
Swornegacie to jedno z centrów ruchu turystycznego w Borach Tucholskich, więc spory ruch nas nie dziwi, ale też mobilizuje do dalszej jazdy po spokojnych leśnych ścieżkach. Agnieszka ze swoimi zostaje w Sworach na odpoczynek nad wodą, a my kręcimy pozostałe 5 km do Chocińskiego Młyna, gdzie nad rzeką Chociną znajdują się pozostałości młyna. Budynek chyli się ku upadkowi, ze ściany smętnie wystaje wał napędowy, ale już bez koła młyńskiego, z dna rzeki sterczą zmurszałe belki, pozostałości systemu doprowadzenia i regulacji wody.
W Internecie można znaleźć zdjęcia, kiedy jeszcze działał w pełnej krasie, obecnie to chyba ostatnia chwila, żeby obejrzeć jego pozostałości w realu. Za kilka lat zostaną tylko zdjęcia. W Chocińskim Młynie jesteśmy już po raz drugi na naszej wyprawie, ale nie ostatni.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w widnym lasku na plenerowy obiad i obowiązkową kawkę. W międzyczasie, samochodem podjeżdża Jacek i zgarnia swoich chłopaków, bo wieczorem wspólnie z Krzyśkiem planują wypad do Torunia na rozgrywany na Motoarenie mecz żużlowy. My w drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze na lody na plaży nad jeziorem w Swornegaciach.
Jadąc przed południem przez Drzewicz wypatrzyłem prześwitującą między drzewami toń jeziora – to Jezioro Łąckie. Na pomoście przystani robimy pamiątkowe zdjęcia i podziwiamy uroki okolicy.
Żeby nie wracać tą samą drogą wzdłuż Jeziora Dybrzyk nadkładamy 2 km w kierunku Brusów i na skrzyżowaniu z drogowskazem na Czernicę odbijamy w prawo, po czym wygodnie asfaltem wracamy do naszej bazy w sam raz na pyszny obiad.
Dzień 8 – Gdańsk, Sopot
Ponownie zostawiamy rowery i w dwie rodziny oraz z Kubą wyruszamy na zwiedzanie Gdańska. Krzysiek wrócił do Krakowa, Jacek został w Męcikale, a my postanowiliśmy pospacerować po gdańskiej starówce i nie tylko. Na opisanie atrakcji tego miasta trzeba by było osobnego artykułu, więc tylko w telegraficznym skrócie wymienię najważniejsze punkty dnia. Przez Złotą Bramę wkraczamy w świat zabytkowych, kolorowych kamienic, ulicą Długą, a następnie Długim Targiem mijamy fontannę Neptuna i dochodzimy nad Motławę.
Przez Zielony Most dostajemy się na Wyspę Spichrzów, bo stamtąd jest piękny widok na nadbrzeżne kamienice i Żuraw.
Obrotową kładką wracamy na drugi brzeg, następnie ulicą Mariacką pomiędzy sklepami i pracowniami jubilerów dochodzimy pod monumentalną Bazylikę Mariacką. Ogrom świątyni sprawia, że wewnątrz czujemy się malutcy i krusi. Oczywiście obowiązkowym punktem zwiedzania jest wizyta na wieży i podziwianie panoramy Gdańska. Warto się trochę zmachać wchodząc schodami na górę, dla widoków, które się stąd roztaczają. Jak okiem sięgnąć strome dachy kamienic krytych czerwoną dachówką, z drugiej pokraczne sylwetki portowych żurawi, a za plecami zalesione wzgórze Biskupiej Górki.
Po drodze do Stoczni zaglądamy jeszcze do kościoła św. Brygidy. O bursztynowym ołtarzu i owszem, słyszałem, ale nie jest to ołtarz jak inne – to prawdziwe dzieło i perełka sztuki jubilerskiej.
Kolejnym punktem jest kolebka Solidarności, czyli Stocznia Gdańska. Nad okolicą góruje Pomnik Poległych Stoczniowców 1970, charakterystyczne trzy krzyże o wysokości 43 metrów.
Z dawnej Stoczni im. Lenina wiele się nie ostało. Przy historycznej Bramie nr 2, za którą po lewej stronie wznosi się okazała budowla Europejskiego Centrum Solidarności znajduje się sklepik z pamiątkami, w którym pan gorąco zachęca nas żebyśmy chociaż zaglądnęli do Sali BHP. To miejsce, gdzie działa się historia, tak nieodległa, którą mgliście pamiętać z dzieciństwa. W pewnym momencie podszedł do mnie p. Jarosław Żurawiński autor “175 lat historii Stoczni Gdańskiej 1844-2019″, który widząc, że trzymam w ręce jego książkę dokonał wpisu na jej kartach i znalazł chwilę na rozmowę oraz wskazówki co do zwiedzania. Wrócimy tu wkrótce stricte na zwiedzanie Stoczni i ECS.
Ostatnim punktem w planie było Muzeum Bursztynu, które świeżo po przeprowadzce prezentuje swoje zbiory w budynku dawnego młyna. Ekspozycja prezentowana na trzech kondygnacjach zrobiona jest z rozmachem i wprawia w zachwyt.
Czarne tło, szkło, chrom i ostre światło wydobywają z bursztynu jego miodową barwę. Począwszy od surowych bryłek, przez obrobione kamienie, po arcydzieła sztuki jubilerskiej, kasetki, sekretarzyki i inne cuda przyciągają wzrok zwiedzających.
Być nad morzem i nie widzieć Bałtyku? Niemożliwe. No to jeszcze wyciągnąłem wszystkich na spacer po sopockim Molo o zachodzie słońca i wizytę na Monciaku. Deszcz i burzę, które szczęśliwie przeczekaliśmy w Muzeum Bursztynu nie chciały dać za wygraną i przed wejściem na Molo musieliśmy spędzić kilka minut pod parasolami, ale dzięki temu, na promenadzie zrobiło się pusto i mogliśmy w spokoju podziwiać Bałtyk tuż przed zachodem słońca.
W czasie, gdy my odkrywaliśmy uroki Gdańska, na miejscu w Męcikale p. Józef z wnukami pokręcił trochę po okolicy – wybrali się na krótki trip do Brus. Jola w międzyczasie odwiedziła pieszo Rezerwat Moczadło.
Dzień 9 – 50 km – zajęcia w podgrupach i rekonesans
Po intensywnym dniu w Gdańsku i późnym powrocie, rankiem życie w bazie toczy się jakoś leniwym rytmem. Agnieszka ze swoimi wyruszyła na dwa dni do koleżanki w okolice Łeby, Jacek musiał pilnie na jeden dzień wrócić do Krakowa, więc padła propozycja, że może by tak wybrać się nad wodę, na plażę w Czernicy.
Wcześniej jednak z Dominikiem i Miłoszem wyskoczyliśmy na rowerach do Brus załatwić sprawunki. Pojechaliśmy standardowo trasą Marszruty przez Żabno, a wracaliśmy przez Czyczkowy, Wielkie Chełmy i Czernicę – takie tam 28 km.
Przy okazji zaglądnęliśmy na stację kolejową w Brusach – typowy na tych ziemiach ceglany budynek, z zachowanym magazynem, częścią bocznicy, zadaszeniami nad rampami rozładunkowymi i semaforami kształtowymi. Zachowany i w działający kawałek historii. W Wielkich Chełmach, co nam umknęło na pierwsze wycieczce, znajduje się dawny dwór, w którym obecnie mieści się szkoła, a obok dawny ogród dworski.
Chwilę po naszym powrocie przyszła burza, potem kolejna i jeszcze jedna, co skutecznie rozprawiło się z naszymi planami wypadu nad wodę. Zamiast tego wziąłem Dominika, p. Józefa i Maćka na pętlę wokół Jeziora Dybrzyk.
W czwórkę jedzie się szybko, więc błyskawicznie stajemy w Drzewiczu, gdzie znajduje się wejście do Parku Narodowego Bory Tucholskie. Tak dla informacji – będąc kilka dni wcześniej w Centrum Edukacji Parku Narodowego Bory Tucholskie pytaliśmy o możliwość poruszania się rowerami po terenie Parku Narodowego i otóż jest to dozwolone pod warunkiem korzystania z wyznaczonych szlaków i dostępnych dróg.
Przed nami kilka kilometrów fantastycznej jazdy pośród drzew. Przystajemy na chwilę nad Jeziorem Nierybno. Półtora kilometra dalej na rozdrożu mamy możliwość jazdy na wprost, w prawo w kierunku Małych Swornegaci, lub co wybraliśmy, w lewo brzegiem długiego, rynnowego Jeziora Jeleń.
Jazda jest niesamowita, bo wcześniejsza leśna droga zmieniła się w dywan z igieł i liści, spod którego czasami wystają korzenie drzew. W toni jeziora prześwitującej między drzewami połyskują promienie słońca. Gdy stajemy przy brzegu, żeby uwiecznić na zdjęciach kolejne piękne miejsca, spod nóg wskakuje jednocześnie do jeziora kilkadziesiąt wygrzewających się na drodze żab. Szok i pełne zaskoczenie.
Na koniec czeka nas 2,5 kilometra przedzierania się przez piachy drogą rodem z wojskowego poligonu. Rowery tańczą na prawo i lewo po sypkim piasku, balansujemy na granicy wywrotki, ale mimo to przemy do przodu. Do naszej Agroturystyki dojeżdżamy od drugiej strony przekraczając tory kolejowe linii LK211 z Kościerzyny do Chojnic przebiegające niedaleko od naszego gospodarstwa. Do listy dopisujemy dodatkowe 22 km.
Po burzowym dniu, wieczór okazał się pogodny, więc udało się jeszcze uskutecznić spacer o zachodzie słońca na stalowy kolejowy wiadukt nad Brdą, co było dopełnieniem naszych przedpołudniowych odwiedzin na stacji kolejowej w Brusach.
Dzień 10 – 37 km – Męcikał, Drzewicz, P.N. Borów Tucholskich, Męcikał
Tak nam przypadła do gustu wycieczka z poprzedniego popołudnia, że zamiast jechać do Czerska, wziąłem grupę na przejazd przez środek Parku Narodowego Bory Tucholskie. Wszyscy byli pod wrażeniem trasy.
Zaczynamy dobrze nam już znanym klasykiem wzdłuż Jeziora Dybrzyk przez Czernicę do Drzewicza. Tam przy wejściu do Parku Narodowego spotkaliśmy kilka grupek rowerzystów – dzięki temu, że dzień wcześniej przejechaliśmy przez środek Borów, mogliśmy się podzielić z innymi zdobytą wiedzą i uwagami. Takie rozmowy w trasie są miłe i osobiście bardzo je sobie cenię. Przy okazji rozdaliśmy nasze blogowe informatory i ku jakże miłemu zaskoczeniu od jednej z osób usłyszeliśmy, że czytuje naszego bloga.
Pierwsze dwieście metrów drogi za wejściem na teren Parku to sypki piasek, ale na śmiałków, którzy się tego piachu nie ulękli czekały kolejne kilometry cudnego leśnego duktu. Po drodze jeszcze kilkukrotnie spotykaliśmy się z poznanymi przy bramie Parku rowerzystami, po czym nasze drogi rozeszły się w różnych kierunkach.
Obowiązkowo przystanęliśmy nad Jeziorem Nierybno i zeszliśmy drewnianą ścieżką na platformę nad jego brzegiem. Wbrew nazwie żyją w nim ryby takie jak: lin, okoń, płoć czy karaś. Jest jedno z ośmiu występujących na terenie parków jezior lobeliowych z liczną populacją lobelii jeziornej. Jeziora te charakteryzują się wyjątkową przejrzystością wody.
Kilometr dalej dzięki przebitej dętce grupa spokojnie mogła obejść Pętlę Lipnickiego, czyli dawne wyrobisko torfu wypełnione wodą i obwiedzione drewnianą ścieżką. Na powierzchni wody pływały grążele żółte, grzybienie białe oraz pływacze pospolite. Nad brzegiem spotykamy rosnące torfowce, rosiczki i żurawinę błotną. W międzyczasie kończę łatanie koła i z Dominikiem sprintem pokonujemy pętelkę wokół stawu.
Na rozwidleniu, gdzie dzień wcześniej skręcaliśmy nad Jezioro Jeleń tym razem jedziemy na wprost przecinając z północy na południe teren Parku Narodowego na odcinku ponad 10 kilometrów z Drzewicza aż do Klosnowa. Ten odcinek przez wszystkich został okrzyknięty jako “bezapelacyjnie najładniejszy” – nic dziwnego, prosta, wygodna droga pośród boru, cisza i spokój. Gdy mijamy bramę parku przez kolejne 2-3 kilometry goni nas burza i lekko kropi, więc oddychamy z ulgą, gdy przy terenach rekreacyjnych w Klosnowie znajdujemy przestronną wiatę turystyczną. Chronimy siebie i ekwipunek przed nadchodzącym deszczem, ale w trakcie przygotowania plenerowego posiłku chmury rozchodzą się, a pomruki burzy odchodzą w dal.
Zostało już tylko pokonać 4 km do Kłodawki, a następnie ostatnie 7 km dobrze nam znaną ścieżką do Męcikału. Aż żal, że to już ostatni raz nią jedziemy. Łącznie wyszło 37 km wygodnej drogi, więc dość szybko wróciliśmy na kwatery.
Jakoś tak z Dominikiem czuliśmy mały niedosyt, więc po obiedzie zdecydowaliśmy się po raz ostatni przekręcić pętlę przez Żabno, Brusy, Czyczkowy, Wielkie Chełmy i Czernicę (+27 km). We dwóch droga szybko umykała pod kołami, więc udało nam się jeszcze załapać na wieczorny spacer z resztą grupy.
Na następny dzień zostało zrobić krótką i niewymagającą traskę, po czym zacząć się pakować w drogę powrotną.
Dzień 11 – 35 km – Chociński Młyn, Konarzyny, Nierostowo, Chociński Młyn
Po raz trzeci i już niestety ostatni meldujemy się w Chocińskim Młynie, gdzie zostawiamy samochody i po wypakowaniu rowerów udajemy się w kierunku Konarzyn. Pogoda na ten dzień miała być piękna, bez deszczu i burz. Wbrew prognozom zwały ciężkich chmur piętrzą się nad nami, ale nie budzi to naszego niepokoju, a wygląda za to zjawiskowo. Jazda jak to po trasach Kaszubskiej Marszruty odseparowaną ścieżką rowerową aż do Konarzyn.
Kościół p.w. ss. Piotra i Pawła w Konarzynach okala mur i otaczają wiekowe, rozłożyste drzewa będące pomnikami przyrody. Podczas gdy oglądamy z zewnątrz kościół i jego otoczenie dzwoni do nas zaniepokojony Piotr, czy aby u nas wszystko w porządku, bo w nocy Bory Tucholskie spustoszyły burze i wiatr. U nas nie spadła ani kropla deszczu, ale teraz innym okiem zaczynam spoglądać na czarne chmury.
Obok kościoła znajduje się izba regionalna zlokalizowana w jednej chacie, ale za to z bogatymi zbiorami wykorzystywanych jeszcze nie tak dawno na co dzień sprzętów domowych i gospodarskich. Oprowadza nas miły, starszy pan, z którym sympatycznie się rozmawia, bo widzi, że nasza grupa jest nieźle zorientowana do czego służą zgromadzone sprzęty, a i niejeden z nas miał okazję posługiwać się nimi w dzieciństwie.
Opuszczając Konarzyny kątem oka obserwuję chmury i porównuję z kierunkiem jazdy. Zatrzymujemy się nad Jeziorem Życheckim, żeby przygotować kurtki przeciwdeszczowe, bo jeśli rozpęta się ulewa, to będziemy przemoczeni do suchej nitki zanim je wyciągniemy z plecaków. Szczęśliwie jednak nasze drogi się rozchodzą i możemy czerpać radość z jazdy. Mijamy Jezioro Kiełpińskie, a następnie przez Bindugę kierujemy się do Nierostowa. Cały czas jedziemy asfaltową drogą, ale praktycznie bez samochodów.
Po drodze spotykamy pana, który robi taką samą trasę jak my, tylko w przeciwnym kierunku – mówi, że czeka nas jeszcze parę kilometrów asfaltem, a potem 5 km piaszczystą drogą. Spoko, damy radę.
Na popas stajemy nad Jeziorem Nierostowo, to nasz ostatni biwak na wyjeździe, więc się nie spieszymy, z resztą zostało nam kilkanaście kilometrów do przejechania, jedzie się dobrze, a czas nas nie goni. Ponadto nadchodzi kolejna ławica czarnych chmur, ale szczęśliwie nasze drogi tylko się skrzyżowały.
po posiłku ruszamy nieświadomi tego, co nas wkrótce czeka. W Zielonej Chocinie odbijamy na lewo z głównej drogi i zaczyna się piach. Przez dwa kilometry jakoś mozolnie brniemy do przodu. Mówię, że dwa kilometry za nami, to zostały tylko trzy według słów mijanego rowerzysty – szkoda wracać i szukać innej drogi. I brniemy tak w tych piachach bardziej pchając rowery niż jadać wzdłuż Jeziora Małego i Dużego Zielonego, towarzyszy nam rzeka Chocina, mijamy Dzięgiel i Niepszczołąg, Jezioro Pieczonko, a tam wciąż i wciąż piach.
Kolejne wywrotki, znowu mozolne pchanie, irytacja narasta, zmęczenie również, robi się coraz później, a drogi wciąż sporo przed nami. Jadę przodem, sprawdzam, trasę, wracam przepycham elektryka żony, wracam po swój rower, znowu na rekonesans, powrót pchanie i tak bez końca. Jak sprawdziłem po powrocie, to zrobiłem ekstra 7 km więcej od reszty grupy. Przez te piachy łącznie było 11 kilometrów… Ostatnie 3 km to cywilizowana droga, ale jesteśmy tak zmęczeni, że nikt się już z jazdy nie cieszy. Do samochodów dojechaliśmy wyczerpani, z trzygodzinnym opóźnieniem. A miało być tak miło, łatwo i przyjemnie na koniec.
Nie da się odmówić uroku mijanym terenom na piaszczystym odcinku, bo były piękne jeziora, lasy, plaża, malownicze dróżki między polami, ale piach zabił wszelką radość. Może inną porą roku, gdy podłoże jest bardziej zwarte, a piach nie taki sypki odbiór drogi byłby inny. Dotychczas przejechane kilometry po Borach Tucholskich świetnymi drogami uśpiły moją czujność, a nigdzie też nie znalazłem ostrzeżenia o piachach, bo byłbym inaczej prowadził grupę. Nie odradzam nikomu jazdy tą trasą, ale sugeruję dobre przemyślenie na jakim rowerze jedziemy, jaką mamy kondycję, kto nam towarzyszy i bycie przygotowanym na ewentualne trudności.
Na obiad wracamy mocno spóźnieni, ale ekipa Agroturystyki Na Dąbku nie pozwoliła nam umrzeć z głodu i podała przepyszny obiad.
Jesteśmy tak wyczerpani, że nikt nie myśli o pożegnalnym wieczorze. Pakowanie też musi poczekać do rana.
Dzień 12 – Biskupin, Gniezno
Z żalem opuszczamy gościnne progi agorturystyki “Na Dąbku” – pobyt tutaj będziemy wspominać długo i bardzo miło. Tak trochę szkoda jechać po prostu do domu. Postanawiamy z siostrą wracać przez Biskupin. W dwa auta, wypakowani rowerami i innymi gratami w południe parkujemy przed Osadą Archeologiczną. Jest podzielona na kilka sektorów prezentujących różne etapy dziejów.
Zaczynamy od obozowiska łowców i zbieraczy, przez osadę pierwszych rolników, osadę obronną na półwyspie, wioskę piastowską, aż po chatę pałucką.
To wszystko rekonstrukcje, gdyż oryginalne budynki spędziły setki a nawet tysiące lat skryte w toni jeziora i dopiero obniżenie lustra wody w latach trzydziestych XX wieku uwidoczniło historyczne pozostałości. Oprócz świetnych rekonstrukcji chat, domostw, zagród, poletek uprawnych i grodu obronnego na każdym kroku spotykamy rzemieślników, którzy tradycyjnymi metodami wytwarzają przedmioty codziennego użytku. Największe wrażenie zrobiła na nas prezentacja instrumentów muzycznych i ich możliwości – instrumenty niepozorne, niewielkie, ale usta i ręce znawcy wydobywają z nich niesamowite dźwięki.
Słuchaliśmy jak urzeczeni. Na podróż Żnińską Koleją Wąskotorową nie starczyło nam już czasu, ale lokomotywę wraz z wagonikami widzieliśmy na stacji w Biskupinie. W taki oto sposób wchodząc i wychodząc tą samą bramą w ciągu dwóch godzin zatoczyliśmy okrąg na półwyspie, jednocześnie przemierzając kilkadziesiąt wieków historii na tarczy zegara dziejów.
Z Biskupina udaliśmy się jeszcze do Gniezna, ale mając na uwadze popołudniową porę, skoncentrowaliśmy się na katedrze. Szybkim krokiem przemierzyliśmy uliczki i rynek, po czym idąc ulicą Tumską naszym oczom ukazała się okazała bryła Katedry Gnieźnieńskiej posadowiona na Wzgórzu Lecha oraz pomnik Bolesława Chrobrego tuż poniżej bazyliki. Niestety okazało, że jest już po 17:00, kasa zamknięta i nie dane nam będzie obejrzeć Drzwi Gnieźnieńskich.
Na szczęście przewodnik, gdy usłyszał, że jesteśmy z tak daleka, ulitował się nad nami i pozwolił zza progu rzucić okiem na słynne drzwi, a nawet posłuchać opowieści. Dziękujemy! Na spokojnie jeszcze przespacerowaliśmy się po Wzgórzu Lecha, obeszliśmy katedrę dookoła, weszliśmy do jej wnętrza by zobaczyć grób św. Wojciecha.
I tak oto nasz wyjazd dobiegł końca. Kupiliśmy po kawie na wynos i wyruszyliśmy w drogę powrotną z pierwszej do drugiej w historii stolicy Polski, czyli z Gniezna do Krakowa.
Dwanaście dni wykorzystanych na maksa, zgrana ekipa, urokliwe tereny Borów Tucholskich i Kaszub. Ci, co wzięli udział we wszystkich wycieczkach pokonali solidne 300 kilometrów, a po zliczeniu pokonanych przez wszystkich uczestników odległości łącznie dało to bilans przeszło 4500 przejechanych kilometrów. Nasza Kaszubska Marszruta to było coś więcej niż tylko szlaki i ścieżki Borów Tucholskich. To był nasz sposób na poznanie terenów Borów i Kaszub na rowerach, kajakiem oraz samochodami. Szczęśliwie obyło się bez urazów i awarii, a dzięki łaskawości aury plan wykonaliśmy w 100%.
Co do tras samej Kaszubskiej Marszruty, to bezapelacyjnie nas zaskoczyły w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Szukając informacji na etapie przygotowań, bazowałem na relacjach i filmikach dostępnych w internecie. Jadąc w Bory Tucholskie nie miałem pewności, czy to co przeczytałem i oglądnąłem ukazywało tylko to co najlepsze, a słabe momenty zostały przemilczane, czy czeka nas radość z jazdy, czy rozczarowanie. Rozczarowania nie było, w zamian za to zaskoczenie ilością odseparowanych od ruchu samochodowego ścieżek, współgrających z otaczającą naturą szutrową nawierzchnią bardzo dobrej jakości. Jedynie pętla przez Konarzyny z ostatniego dnia zaskoczyła nas, ale wynikło to raczej z braku wiedzy o przebiegu szlaku. Nie znalazłem wcześniej informacji o piaszczystych odcinkach sprawiających problemy – kto przeczyta nasz opis będzie wiedział o potencjalnych utrudnieniach.
Jeziora, lasy, natura, gościnność i życzliwość mieszkających tam ludzi sprawiło, że czuliśmy się niezwykle komfortowo, za co wszystkim osobom, które mieliśmy przyjemność napotkać, bardzo dziękujemy.
Tereny Borów Tucholskich i Kaszubską Marszrutę polecamy wszystkim lubiącym turystykę rowerową, ciszę, spokój, brak tłumów i obcowanie z naturą. Mamy nadzieję, że obszerna relacja jaką oddajemy w Wasze ręce sprawi, że podążycie naszymi śladami, a może stworzycie własne trasy bazując na naszych podpowiedziach i doświadczeniach.