Szyszkodar
„Przy piciu wina nie bądź zbyt odważny, albowiem ono zgubiło wielu. Jak w kuźni próbuje się twardość stali zanurzając ją w wodzie, tak wino doświadcza przez bójkę serca zuchwalców.
Wino dla ludzi jest życiem, jeżeli pić je będziesz w miarę. Jakież ma życie ten, który jest pozbawiony wina? Stworzone jest ono, bowiem dla rozweselenia ludzi. Zadowolenie serca i radość duszy daje wino pite w swoim czasie i z umiarkowaniem.”
Tak o tym szlachetnym trunku pisano ponad dwa tysiące lat temu. Radość, jaka wlewa się w serce podczas wlewania go do żołądka jest tak przez ludzi umiłowana, że nic dziwnego, iż kiedy dowiedziałem się, że pod Krakowem jest winnica postanowiłem to koniecznie sprawdzić na swojej Tęczowej Strzale. W międzyczasie ukazał się nadesłany do redakcji Wiatru w Szprychach artykuł napisany przez Basię Kubin o jednym z Orlich Gniazd. To, że w Rudnie jest zamek nie wiedziałem, w zasadzie to nie wiedziałem o samym Rudnie. Jestem naprawdę początkującym rowerzystą, dlatego wszystko jest dla mnie nowe, ale jest to miłe, bo dzięki temu odkrywaniu takich dla innych znanych i oczywistych rzeczy towarzyszy dreszczyk emocji i podekscytowanie. Basia pisała, że pojechała do Zamku Tenczyn z Brzoskwini podczas wizyty u rodziny, ale zobaczywszy trasę w powszechnie używanej wyszukiwarce pomyślałem, że z Krakowa też powinienem to ogarnąć. Potem zadzwoniła do mnie moja kumpela Asia, żebyśmy pojechali gdzieś na rowerach. Mówię jej, że świetnie się składa, bo są dwa miejsca, które chciałem obczaić Zamek Tenczyn i Winnica Jura w Rybnej, o której się dowiedziałem i w której akurat jest dzień otwarty. Asia mi mówi, że ona myślała raczej do Kryspinowa, żeby sobie popływać. Mi się tam za bardzo nie chciało, bo raz że znam, dwa że środek lata mnóstwo ludzi i głośna muzyka, a trzy że za blisko, potrzebuję więcej coś pokręcić. No to pomyślałem sekundę i mówię jej tak: „to pojedziemy do zamku, tam są jakiej lody lawendowe, to może być dobre, potem z zamku jest niedaleko do winnicy, załapiemy się na degustację win, a droga powrotna jest przez Kryspinów, to wtedy jak nam się będzie chciało to pójdziemy popływać, a w ogóle po drodze do Rudna jest Dolinka Mnikowska, którą też ci muszę pokazać, bo mam super kumpelę z Mnikowa, jeździłem tam w liceum, jest pięknie i koniecznie to miejsce też musisz zobaczyć.” Tak było, nie ściemniam, no i się zgodziła.
Na początku szło fajnie, odebrałem Asię na Zabłociu i jechaliśmy sobie spokojnie tak jak do Tyńca, tylko drugą stroną Wisły. Na przejeździe pod A4-ką zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby włączyć nawigację, bo dalszej trasy już nie kojarzyłem, wypiliśmy dość sporo wody, bo dzień okazał się wyjątkowo upalny… niektórzy tej wody mieli więcej niż inni. Asia zaczęła strzelać nam pamiątkowe selfiaczki i póki co nieśmiało bajdurzyć coś o jakimś pierwszym udarze słonecznym, ale pożyczyłem jej moją chustę pod kolory Tęczowej Strzały, którą zwykle używałem do zasłaniania ust w związku z pandemią. Przewiązała ją sobie stylowo na głowie i ponoć to miało pomóc.
Pojechaliśmy dalej tak jak nas nawigacja prowadziła, przez chwilę po lewej mieliśmy super widok na klasztor w Tyńcu, dojechaliśmy do Liszek i telefon nam kazał odbić w jakąś polną dróżkę. Zawsze mam lekkie obawy, kiedy Dżi-PI-ES wyprowadza mnie w pole, dlatego znów przystanęliśmy, napiliśmy się wody, Asia robiła zdjęcia krajobrazów, a ja zamyśliłem się nad trasą, ale wszystko przebiegało poprawnie. Jakkolwiek od tego myślenia mniej więcej w tym momencie przypomniało mi się, że zapomniałem flagi i Bartek (redaktor naczelny Wiatru w Szprychach) mnie zabije! No trudno, nie będzie zdjęcia z flagą.
W Mnikowie, jak już tam byliśmy próbowałem zadzwonić do Agi tej koleżanki, z którą chodziłem do szkoły, ale akurat chyba była w Krakowie czy coś, już nie pamiętam. W tym czasie Asia piła wodę i odrobinę wyraźniej zaczęła sygnalizować swój drugi udar słoneczny. Pojechaliśmy, nawigacja prowadziła nas do Doliny Mnikowskiej, ale jakoś dziwnie. To znaczy, wydawało mi się, że w liceum Agnieszka prowadziła nas tam jakoś inaczej, no ale to było osiemnaście lat temu, także nie chciałem się upierać, że wiem lepiej od urządzenia. A trzeba było, bo dojechaliśmy do wjazdu, a z Agą zawsze zaczynaliśmy od końca doliny, kiedy już się zorientowałem o co chodzi, zarządziłem powrót i tak przemierzyliśmy ten kawałek dwukrotnie. Na szczęście Asia to jest dobra zawodniczka i nie było żadnego marudzenia ani fochów, o które podskórnie trochę się bałem. Napiliśmy się i pojechaliśmy dalej. Zaczynało się robić mocno pod górkę, na szczęście drzewa zapewniały trochę cienia, ale kiedy zaczęliśmy się zbliżać do malutkiego sklepu spożywczego moja piegowata towarzyszka podróży wyraźnie już alarmowała swój trzeci udar i zarządziła przerwę. Przyznam się, że zbytnio nie oponowałem, a raczej sam bym taką zarządził, jeśli by mnie nie uprzedziła.
Posiedzieliśmy trochę w cieniu tego establishmentu, napiliśmy się zimnych napojów z lodówki, które sklep oferował, Asia wyciągnęła jakieś słodkie pieczywo i winogrona. Wszystko to było bardzo orzeźwiające i regenerujące, dlatego po krótkiej przerwie i mi (bo ja też już chyba miałem) i mojej rudej koleżance wszystkie udary poprzechodziły i byliśmy zapaleni do dalszej drogi.
Wjeżdżaliśmy coraz głębiej w las, który witał nas swoim przyjemnym powietrzem, chłodem oraz cieniem, dlatego zapomnieliśmy o gorącu i zauroczeni miejscem, oraz pochłonięci rozmową nawet się nie zorientowaliśmy jak byliśmy u zbocza zamku. Zajechaliśmy do Orlego Gniazda jakoś od przysłowiowej D strony. Ostatni kawałek od parkingu do średniowiecznej budowli nawigacja kazała nam wyjechać bardzo stromo pod górę, leśną, piaszczystą ścieżką. Przez chwilę wydawało się spoko, do zrobienia, ale szybko rowery przestały sobie radzić z piaskiem i z takim przewyższeniem, spięliśmy je zatem razem i ostatni kawałek podeszliśmy pieszo.
Nie udało nam się utrafić przewodniczki, ale nie przeszkadzało nam to bardzo. Cieszyliśmy się miejscem, bo robiło spektakularne wrażenie. Już przy wejściu zaczęło mi coś świtać, że chyba już tu byłem, dawno temu, w podstawówce, z wycieczką klasową. Tylko wtedy to była niezagospodarowana ruina, teraz wszystko było przygotowane do przyjmowania turystów. Dogoniliśmy na dziedzińcu grupkę zwiedzającą z przewodniczką i trochę posłuchaliśmy dziewczyny jak opowiada o historii zamku, ale po chwili zdecydowaliśmy, że idziemy na wieżę. Na górze było przyjemnie chłodno i trochę wietrznie, a widok był oszałamiający.
Można tam było siedzieć i kontemplować piękny krajobraz godzinami. Nie mogliśmy sobie jednak na to pozwolić, bo w planach było jeszcze dużo do zaliczenia. Zaciekawieni jak funkcjonował taki zamek w czasach świetności staraliśmy się zaglądnąć do każdego pomieszczenia, ale było tak gorąco, że tym razem ja już miałem chyba potrójny udar, zawał, odwodnienie i w ogóle sprawa była co najmniej tak poważna jak męska grypa. Na dodatek woda nam się skończyła i myślałem, że wszyscy zginiemy. Asia patrząc na mnie z politowaniem orzekła, że siadamy w cieniu, wyciągnęła pyszne, soczyste winogrona, które niezwykle nas wtedy podratowały. Następnie postanowiliśmy, że wystarczy nam tego „zamkowania” i idziemy na lody lawendowe. Tym, którzy zdecydują się odwiedzić to miejsce polecamy lody z fioletowych kwiatków, jak również sorbet malinowy, w gorący dzień był idealny, kwaskowaty i orzeźwiający. Wracając do naszych jednośladów i patrząc na Zamek naszła mnie myśl, że rower zupełnie zmienia percepcję człowieka. Marzą nam się dalekie podróże, dlatego klikamy w klawiaturę komputera miesiącami po osiem godzin dziennie, żeby uzbierać kilka szekli, które roztrwonimy na upragniony wyjazd do Abu-Dabi, czy inne Malediwy. A wybierając rower względnie bliskie miejsca, wcześniej gardzone, nagle stają się daleką i atrakcyjną podróżą, która dostarcza wiele niesamowitych wrażeń i ciekawych atrakcji. Jadąc rowerem zaczynamy też naprawdę rozumieć dystans – ile to jest dziesięć, czy dwadzieścia kilometrów, co jest blisko, a co jest daleko.
Z Zamku Tenczyn do Winnicy Jura jechaliśmy przez Rezerwat Przyrody Dolina Potoku Rudno. Większość drogi było z górki i jechało się tak lajtowo, że Asia zniknęła mi gdzieś z przodu, ja nie lubię się tak puszczać na krechę, wolę jednak kontrolować prędkość. Nagle nawigacja nakazała nam wziąć ostry zakręt w lewo i zaczęła się ulica Wrzosowa – dość długa droga mocno pod górę. Ja lubię takie podjazdy, więc mimo dużego wysiłki i braku wody poczułem napływ adrenaliny, który wprowadzał mnie w dobry nastrój. Piegowaty Demon Prędkości natomiast mimo, że na moje oko szło mu świetnie uważał, że dostał piątego i chyba najpotężniejszego udaru, że nie mamy wody i wszyscy zginiemy i nie życzy sobie więcej takich podjazdów pod górkę, po czym podjazd do samej winnicy okazał się jeszcze bardziej stromy i mocno nasłoneczniony. Kiedy zobaczyliśmy, krzaki winorośli to już był dramat – udary i kryzysy atakowały nas oboje jak komary we wrześniu. Nie mieliśmy wody i myślałem, że wszyscy zginiemy, a Asia powiedziała, że jak to się stanie to mnie zabije. Poza tym pierwszy raz byłem w winnicy i trochę miałem inne wyobrażenie o tych przybytkach.
Jest taki film „Bezdroża”, gdzie bohaterowie jeżdżą po tych kalifornijskich, to było moje wyobrażenie. Ponadto zaskoczyło mnie jak dużo ludzi zdecydowało się przyjechać do nomen omen ekologicznej winnicy samochodami i jeszcze na degustację alkoholu, heloł! Na miejscu jedna z uczestniczek imprezy podpytana przeze mnie powiedziała, że zwiedzanie właśnie się skończyło i pokierowała mnie do właściciela tego przybytku, żebym mógł zaczerpnąć informacji. Pan popatrzył na mnie niepewnie, ale nie dziwię mu się, wyglądaliśmy bardzo różnie od pozostałych osób, które zjawiły się na czas. Wszyscy byli czyści i pachnący w filigranowych sukienkach, albo strojach casual smart. Nie przejmowałem się tym oczywiście w ogóle, jedynie mnie to rozbawiło. Jak się później dowiedziałem, Marcin mimo wszystko okazał się bardzo wyrozumiały, poopowiadał mi to i owo i wyjaśnił pytania, które mi się na miejscu nasunęły, widząc też jacy z nas strudzeni wędrowcy nie miał problemu, żeby nas przygarnąć do grupy, która jak się okazało po zwiedzaniu winnicy zmierzała teraz do winiarni we wsi obok. Powiedział, że to siedem kilometrów, ale nasze miny sprawiły, że szybko dodał, że jak weźmiemy rowery i pojedziemy polną drogą przez wzgórze tak jak on swoim terenowych meleksem to tylko kilometr. Bystrzacha to ze mnie nie jest, bo dopiero jadąc na degustację oświeciło mnie, że chyba na ten dzień otwarty trzeba było się zapisać i najprawdopodobniej też zapłacić, ale kiedy trafiliśmy już na miejsce przyznam się, odniosłem wrażenie, że jakbym sam o to nie zapytał Marcin nie wziąłby od nas ani grosza. Poczułem, że wina, posiłku i opieki strapionym i umęczonym gospodarz nie odmawia i chyba dlatego od tysięcy lat tak celebrujemy ten trunek – po prostu krzesi w nas dobroć, pokój i braterstwo.
Robiliśmy co mogliśmy, żeby zachować klasę i nie rzucić się na wodę, która była podana w szklanych karafkach jak wygłodniałe psy na kiełbasę, jakkolwiek dobrze było załagodzić łaknienie przed degustacją, żeby później nie robić tego samym winem, gdyż mogłoby to okazać się dość zgubne, szczególnie, że czekała nas jeszcze długa droga powrotna. Na szczęście udało nam się wypić jej na tyle, żeby przy rozlewaniu upłynnionego Słońca zamkniętego w butelce cieszyć się smakiem, aniżeli zabijać pragnienie. Bardzo mi się podobało jak Marcin wspomniał, że pili z żoną tak dużo wina, że w pewnym momencie uznali, iż byłoby lepiej gdyby sami zaczęli je produkować. Dowiedziałem się też między innymi, że jeśli chce się inwestować w butelki to powinno się kupować wina czerwone, ponieważ białe nie będą się dobrze starzeć. Wszystkie trunki Winnicy Jura były zaskakująco pyszne! Nie jestem w stanie powiedzieć czy jakościowo były dobre, ale na pewno były niezwykle oryginalne i co mi się nasunęło na myśl to to, że wychodziłoby na to, że międzynarodowi producenci tych trunków, tak samo jak Coca-cola, która w Polsce smakuje inaczej, w Egipcie inaczej, a na Jamajce inaczej robią badania rynkowe pozwalające im ustandaryzować smak napoju dla całej grupy odbiorców. Tutaj tego nie było, nie piliśmy produktu, tylko oryginalny efekt pasji. Jestem pewien, że co roku, kiedy krzewy będą się coraz lepiej zakorzeniać winom Pana Marcina będzie jedynie przybywać niesamowitości i stanie się to ważny punkt na światowej mapie gronowych koneserów. Ja natomiast, dzięki temu miejscu po raz kolejny poczułem się dumny z tego, że jestem obywatelem tak fajnego miasta jak Kraków.
Po degustacji pozostało nam jedynie wrócić do domu. Miałem jeszcze myśl, że kupię sobie butelkę zimnego, musującego Pet Nat i po powrocie się nim schłodzę, a bąbelki ululają mnie do snu, jakkolwiek ostatecznie zdecydowałem się na internetowy zakup (którego dokonałem kilka dni po wycieczce) pakietu sześciu win po promocyjnej cenie z darmową dostawą na terenie Krakowa. Wracało się bardzo przyjemnie, bo prościutko i ciągle z górki prawie do samego miasta. Asia co prawda w pewnym momencie zaczęła alarmować kolejny, chyba dziewiąty już udar, ale tak się złożyło, że przejeżdżaliśmy wtedy między dwoma stawami w Kryspinowie. Zatrzymaliśmy się, więc i wyszedł z tego dłuższy odpoczynek. Tutaj lekcja dla początkujących rowerzystów, podczas takich wielogodzinnych, wielokilometrowych wycieczek pamiętajcie, żeby w miarę regularnie jeść. My o tym zapomnieliśmy i potwornie wygłodniali, w jednej z lokalnych miejscówek nazamawialiśmy tyle jedzenia, że oczywiście nie będąc w stanie wszystkiego zjeść, co najmniej pół musieliśmy zostawić – wstyd! Następnym razem musimy się poprawić. Po posiłku zeszliśmy do wody, co prawda w miejscu, gdzie był zakaz pływania, ale z dala od głównej, niezwykle głośnej i płatnej plaży, poza tym nie pływaliśmy tylko zamoczyliśmy się po szyje i tak schładzali organizmy, rozmawiali i zbierali siły do powrotu. Po jakimś czasie niebo zaczęło robić się już pomarańczowe, także my też stwierdziliśmy, że na nas czas i spokojni, rześcy i najedzeni pokręciliśmy do domu.
Na drugi dzień przeczytałem, że to był najgorętszy dzień w roku, dlatego pomijając fakt, że zapomniała czapki Asia udowodniła, że ma super kondycję. Widać było, że ma nogi wyćwiczone na łażeniu po górach, (które kocha) i ogólnie zrobiła na mnie duże wrażenie. Okazała się dobrym kompanem do wspólnego rowerowania i nazywać ją słabszą płcią byłoby absolutnie nie na miejscu.
Dowiedziałem się też, że jest coś takiego jak Małopolski Szlak Winny, który obejmuje około 40 winnic i pomyślałem, że w takim razie artykuł ten mógłby stać się początkiem serii „Spragniony Cyklista” gdzie odwiedzam każdą z nich. Co myślicie o takim pomyślę?
Hahaha 😀 Też byłam na tej degustacji i, no przyznam szczerze, że rozbawiło mnie to „czyści i pachnący” ? po spacerze trwającym chyba milion lat z lotniska w Balicach do samej winnicy ? To był chyba najgorętszy dzień lata ale było świetnie.
Ale fajnie! Bardzo to miłe 🙂 Musisz koniecznie dać znać jak będziesz jeszcze raz się wybierać, np. na otwarcie nowego budynku winiarni, albo do jakiejś innej winnicy ze szlaku winnego 🙂 Przyleciałaś na degustację samolotem? 🙂