Szyszkodar
„Właśnie skończyłem budować rzeźbę w San Juan. Zaproszono mnie z powrotem do Puerto Rico, ponieważ w zeszłym roku wykonałem tam inną rzeźbę w sekretnym miejscu. Sporo miejscowych uważało wtedy, że to dziwne, że zdecydowałem się budować z dala od popularnych lokacji, ale w czasie między moimi wizytami okazało się, że wiele osób odwiedziło to ukryte miejsce tylko po to, aby zobaczyć moją pracę, a także piękną, otaczającą ją przyrodę. Jako ludzie często mamy skłonność do wybierania utartych ścieżek i niezbaczania z głównych dróg, więc kiedy Urząd Gminy Zachodniej Kopenhagi skontaktował się ze mną w sprawie projektu, wydawało mi się naturalne, żeby zrobić coś, co mogłoby wyrwać ludzi z codzienności, żeby mogli zacząć odkrywać piękną przyrodę, której normalnie by nie zobaczyli.”
Tak Thomas Dambo, artysta zero waste z Kopenhagi argumentował swój projekt 6 Forgotten Giants, który obejrzałem na YouTube dwa lata temu. Oczarowany pomysłem szybko zrobiłem dwa duże rysunki trolli na tekturze (wyciągnąłem ją ze skrzynek z owocami, które dostawaliśmy co drugi czwartek w pracy) po czym napisałem maila do managera Duńczyka, że robię rysunki na wyrzuconym papierze, że też staram się sztuką walczyć z kryzysem klimatycznym, że byłoby cudownie, gdyby takie trolle zagościły w Krakowie i czy mogą mi podać adres, bo chciałbym im wysłać moje prace.
Troels (bo tak ma na imię manager) chyba nie myśląc, że wezmę jego słowa poważnie odpisał, że rysunki są super i że jak będę kiedykolwiek w Kopenhadze, żebym wpadł do ich warsztatu poznać się z całą ekipą. Pomyślałem „A co mi tam?” i kupiłem bilet lotniczy do Kopenhagi. A w zasadzie to ta ruda Asia, z którą pojechaliśmy do winnicy Jura mi kupiła, bo przyznam się, że sam strasznie tego nie lubię i nie umiem.
Kiedy doleciałem na miejsce, już w drodze z lotniska do hotelu zacząłem spostrzegać, że cała infrastruktura miasta jest bardzo dostosowana do potrzeb rowerzystów, a w samym centrum rowerów było tyle, że ciężko mi było w to uwierzyć. Do swojego tymczasowego mieszkania dotarłem o 14:30, a umówiony byłem w warsztacie na 15stą. Szybko zorientowałem się, że nie mam transferu danych w roamingu, na szczęście chyba czuwała nade mną opaczność Szyszkodara, bo pokoje hotelowe były wyposażone w smartfony do użytku swoich gości. Było już za piętnaście, samochodem google maps pokazywało mi, że z mojej lokalizacji będę jechał lekko ponad 30 minut, także wzywać taksówkę tak średnio, ale rowerem dojadę tam w piętnaście. Hotel, prawdopodobnie jak wszystkie inne w mieście codziennie oferował jednoślady do wynajęcia za kilka euro, byleby tylko odstawić je przed 23cią. To był 24ty stycznia, temperaturę bliską zeru potęgował mroźny wiatr bijący od otaczającego miasto morza, ale jak wszyscy jeżdżą na rowerach to i ja z jedną ręką na kierownicy, a drugą bez rękawiczki trzymającą telefon z nawigacją, pomknąłem na swojej trzy-biegowej Duńskiej Strzale, która przypominała trochę lepszą wersję Wigry 3 w kierunku warsztatu. Na początku czułem się trochę jak dzikus z tego powodu, że nowością były dla mnie światła kierujące ruchem stricte dla rowerzystów, czy to, że nie ma dwóch kierunków, tylko tak jak samochody w jedną stronę jedzie się jedną drogą, a wraca się drugą, ale na szczęście udało mi się dotrzeć na miejsce dosłownie 15:03.
Poza tym mnogość i poprawne zachowanie innych rowerzystów na trasach wręcz uniemożliwiały samowolkę, której dopuszczają się czasem cykliści w Krakowie. Z samym Thomasem minęliśmy się, musiał wyjechać w sprawach nowego zlecenia, ale udało mi się poznać Troelsa, o którym już wam pisałem, okazało się, że to bardzo miły i serdeczny chłopak, jest w moim wieku, więc szybko złapaliśmy wspólny język. Poznałem też Alexę, dziewczynę, a teraz już żonę Thomasa i jeszcze kilka innych osób.
Mogłem zwiedzić cały warsztat, było to naprawdę magiczne, oderwane od rzeczywistości miejsce, wręczyłem im swoje rysunki i mogłem zobaczyć jak bardzo się z nich cieszą, a potem sam dostałem w prezencie malutki domek dla ptaków, który był zrobiony z deseczek z wcześniejszych, czasowych projektów oraz koszulkę z logo warsztatu. To była szalenie miła przygoda.
Na drugi dzień, to był piątek zaplanowałem ambitnie upolować cztery drewniane giganty i odwiedzić Państwowe Muzeum Sztuki w Kopenhadze i Muzeum Sztuki Nowoczesnej ARKEN, ponieważ w sobotę chciałem pojechać pociągiem do Billund spełnić swoje marzenie z dzieciństwa i odwiedzić Legoland, a bilety na powrót do Krakowa miałem na niedzielę rano. Nie wiedziałem, że Kopenhaga jest w zimie dość sennym miastem. Jasno robi się dopiero po 9tej, ciemno o 16stej poza tym wszystko jest tak czy siak otwarte właśnie do tej godziny. Z plecakiem prowiantu i jedną ręką na kierownicy pomknąłem dopiero koło 10 na poszukiwanie. To znaczy najpierw z hotelu przeszedłem z rowerem na dworzec Østerport, który był tuż obok, wszystkie pociągi były przystosowane niemalże w całości pod rowerzystów i tak jak prowadziła mnie nawigacja dojechałem do stacji Albertslund, stamtąd rowerem do trolla, a raczej huldry, bo kiedyś przy innej okazji wyczytałem, że tak się nazywa samica tego gatunku.
Aha, bo jeszcze w hotelu zorientowałem się, że niektóre z trolli są oznaczone na mapach google, co było ogromnym ułatwieniem. Po około godzinnej wycieczce udało mi się zaprzyjaźnić z Little Tilde.
Pogadaliśmy trochę, zjedliśmy wspólnie lunch, zrobiliśmy sobie kilka pamiątkowych fotek, po czym pomknąłem na Duńskiej Strzale do wylegującego się na pobliskim pagórku Thomas on the Mountain. Obydwa stwory znajdowały się w takim małym rezerwacie przyrody oddalone od siebie o 10 minut drogi.
Byłem zauroczony jak to miejsce było zadbane. W styczniu nie było tam zbyt wiele ludzi, ale spotkałem chodzącego sobie swobodnie rudego lisa i mnóstwo czapli, albo żurawi, nie jestem specjalistom to nie wiem, ale wyglądały w zimowej scenerii niezwykle malowniczo. Do drugiego trolla nie było asfaltowej ścieżki, a ja pierwszy raz jeździłem rowerem w zimie, także przyznam się że zaliczyłem dwie gleby. Troll na wzgórzu też okazał się wspaniały. Ich imiona w ogóle były im nadawane na cześć wolontariuszy, którzy wykazywali się szczególną pracowitością podczas ich budowania.
Następny w planach był mój ulubiony Friendly Teddy, no tylko lipa, bo rozładował mi się telefon. Te hotelowe smartfony miały słabą baterię, nie wsadziłem go do ładowania na noc i tak to się skończyło. Pomyślałem, jednak że jak te trolle były tak blisko siebie, to może uda mi się jeszcze chociaż jednego znaleźć na czuja, kojarzyłem mniej więcej, w którym kierunku jechać, ale pokręciłem się przez jakieś 45 minut bez sukcesy. W takim kompletnie nowym miejscu traciłem orientację, także, żeby nie narobić sobie kłopotu postanowiłem, że na dziś odpuszczam. Dobrze, że się tak stało, bo wczorajszy dzień pełen emocji i duże zimno sprawiły, że męczyły mnie trochę moje problemy nerwicowe, także wróciłem do hotelu, wypocząłem, wieczorem chyba tylko wybrałem się na krótką przejażdżkę, zobaczyć pomnik Małej Syrenki, a tak to zacząłem przygotowywać się na jutro. Doczytałem na stronie Legoland, że z powodu pogody są zamknięci, więc zyskałem trochę czasu, żeby zrealizować resztę punktów mojego planu, a krainę z klocków będę musiał odwiedzić innym razem jak będzie cieplej. W sobotę wiedząc trochę lepiej jak to wszystko wygląda ogarnąłem się ciut wcześniej i wschód słońca tym razem witał mnie już w pociągu. Jechałem do stacji Høje Taastrup, ale po drodze (co wzbudziło we mnie sporo emocji) pociąg zatrzymał się na stacji Carlsberg! Kto by przypuszczał? Na pewno nie taki nieobyty dziad płaszowski jak ja. Droga ze stacji do Przyjaznego Teddiego znów była prościutka, około 6 kilometrów prawie, że prostą drogą, no tylko że zaraz po wyjściu złapała mnie okropna śnieżyca i tak już było prawie całą resztę dnia. Szybko musiałem ściągnąć okulary, bo były całe zaparowane i pokryte, topniejącymi od mojego gorącego wydechu płatkami, bez okularów za to strasznie cięło mnie po oczach, no ale czego się nie robi dla promocji sztuki zero waste i ratowania świata przed kryzysem klimatycznym. Wszystko starałem się brać na wesoło i jako przygodę, którą dzięki takim smaczkom będę mógł wspominać jeszcze długo po tym jak się skończy. Żeby dotrzeć do brodatego giganta trzeba przejechać taką trochę industrialną część miasta, a potem nagle odbić w bok na zupełne rozdroża. Krajobraz nie zapowiada napotkania bajkowego stwora, a tu nagle taka nagroda.
Kiedy zaprzyjaźniłem się już z Teddym, kolejnym trollem, którego chciałem poznać był Oscar, który mieszkał pod mostem (Oscar Under The Bridge).
Podaję wam ich imiona w wersji angielskiej, bo jak będziecie kiedyś w Kopenhadze i je tak wpiszecie w wyszukiwarce, nawigacja w waszych telefonach do nich was poprowadzi. Mój mi pokazywał, że dystans między jednym a drugim gigantem to 13 kilometrów, albo trzydzieści parę minut. No to, co to dla mnie? Jadę, na luzie, co się będę? Jednak, przy minusowej temperaturze, podczas zamieci śnieżnej, z jedną ręką bez rękawiczki, trzymającą telefon okazało się to jednak wyzwaniem. Zwłaszcza odcinek przez Store Vejleå, o tej porze roku, wąska szutrowa dróżka przez pola, wzdłuż potoku była kompletnie pokryta śniegiem i lodem, więc gleby zaliczałem jedna za drugą zanim udało mi się dojechać do poszukiwanego stwora. Zobaczcie jaki gigant!
Z mostu, pod którym mieszkał Oscar było widać ARKEN muzeum sztuki nowoczesnej, które bardzo chciałem odwiedzić. Cały mokry od potu i śniegu z deszczem, z pląsającą wodą w butach i ufajdany błotem podczas wywrotek pomknąłem ochoczo do tego przybytku sztuki. W środku, byłem chyba pierwszym tego dnia gościem, oprócz niezwykle uprzejmej obsługi spotkały mnie same wspaniałości, pośród bardzo imponujących i inspirujących dzieł współczesnych artystów duńskich, były tam dzieła artystów uznanych i budzących kontrowersje na całym świecie: Grayson Perry, Damien Hirst, Ai Weiwei! Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Po paru godzinach, niezwykle ukontentowany, z uśmiechem na ustach i nieprzemijającym wytrzeszczem oczu pomknąłem Duńską Strzałą przez lód i deszcz i śnieg z powrotem na stację Høje Taastrup, z której wróciłem do Østerport, stamtąd pięć minut mi zajęło, żeby rowerem dojechać do Państwowego Muzeum Sztuki w Kopenhadze. Udało mi się tam dotrzeć na godzinę przed zamknięciem i to było już intensywne oglądanie. Chętnie spędziłbym tam trzy godziny, żeby wszystkim się odpowiednio nacieszyć, ponieważ zbiory były przeogromne. Późno wieczorem pisał jeszcze do mnie Troels, żebym przyjechał do nich na jakąś imprezę, bo Thomas już wrócił i moglibyśmy się zobaczyć, ale po intensywnym dniu, z wizją pobudki o piątej rano, żeby pomykać na lotnisko i z bolącym żołądkiem od nerwicy podziękowałem ładnie i wyjaśniłem, że będę musiał jeszcze kiedyś przyjechać. Poza tym jak pisałem na początku zwrot roweru był o 23 i odezwał się we mnie krakowski centuś, który nie pozwalał mi wydać czterech euro, żeby wziąć rower na godzinę.
Niedawno o moich staraniach sprowadzenia Thomasa do Polski i wybudowania trolla w Krakowie dowiedziała się Iza, która jest dziennikarką dzień dobry TVN i postanowiła zrobić o tym materiał: https://dziendobry.tvn.pl/a/sztuka-zero-waste-dunski-artysta-thomas-dumbo-tworzy-spektakularne-trolle-ze-smieci
Mimo że dwa lata temu, Wiatru w Szprychach jeszcze nie było, ja pomykałem rowerem już całkiem nieźle, a że rzadko u nas na blogu pojawiają się relacje z zimowego okresu, pomyślałem, że to dobra okazja, żeby opowiedzieć wam o mojej styczniowej przejażdżce po Kopenhadze w poszukiwaniu bajkowych stworów.