Bartłomiej Pawlak
Cóż z tego, że upragniona wiosna jest w pełnej krasie, skoro nie smakuje tak jak zazwyczaj. To czas, kiedy roślinność prezentuje mnóstwo odcieni zieleni, kwitną kwiaty, powietrze przesycone jest wiosenną wilgocią, a my jesteśmy pełni euforii. Niestety, nie w tym roku. Na tym wszystkim cieniem kładzie się wirus Covid-19 i związany z tym lockdown. Osobom aktywnym ciężko było pozostać w domach, trudno było zrozumieć zakaz uprawiania sportów i zamknięcie lasów. Z pewną ulgą przyjęliśmy więc informację o poluzowaniu restrykcji. W ostatni weekend kwietnia razem z Jackiem i Piotrem podjęliśmy decyzję, aby we trzech, zachowując stosowny dystans, nosząc maseczki wybrać się na pierwszą od dłuższego czasu wspólną wycieczkę. Starając się minimalizować ryzyko wybraliśmy tereny, gdzie nie spodziewaliśmy się dużych skupisk ludzi. Stwierdziliśmy, że nadszedł czas na eksplorację Doliny Dłubni odkładaną od ubiegłego roku. Wybór okazał się trafiony, bo ruch turystyczny był bliski zeru, a walory przyrodnicze trasy o tej porze roku wręcz fenomenalne.
Niedzielny poranek przywitał nas słoneczną pogodą, po porannym chłodzie wkrótce nie zostało śladu. Po zbiórce na Salwatorze i błyskawicznej odprawie ruszamy początkowo wzdłuż Błoń, a dalej szutrową ścieżką wałem Rudawy, by przez osiedle domów jednorodzinnych dojechać do ul. Armii Krajowej. Stąd do granic Krakowa prowadzi nas już wygodna ścieżka rowerowa początkowo wzdłuż wspomnianej ul. Armii Krajowej, dalej ul. Jasnogórskiej. W Modlniczce kluczymy pomiędzy zabudowaniami hal magazynowych zlokalizowanych tam firm (jazda jest intuicyjna). Dalej prosto polną drogą między polami aż dojedziemy do drogi na granicy Krakowa i Giebułtowa.
Kilkaset metrów dalej odbijamy na prawo w ul. Trojadyn, która z pierwotnie asfaltowej, dalej przechodzi w gruntową. Po dojechaniu do asfaltu skręt w prawo i podjazd pod kościół w Giebułtowie, przy którym wykonujemy kolejny manewr skrętu, tym razem w przecznicę w lewo. Kolejne kilka kilometrów to dobrze znany (i opisywany w artykule „Szukając kwiatów na Dzień Kobiet”) odcinek do Ojcowa. W związku z lockdownem ruch turystyczny w Dolinie Prądnika prawie zamarł, a gwarny i tłoczny Ojców świeci pustkami – trochę to smutne. Za Ojcowem kierujemy się na Pieskową Skałę, ale zamiast pod Maczugę Herkulesa i zamek, wybieramy po raz kolejny przejazd Dolinką Zachwytu, tym razem bez błota i w wiosennych barwach. Zachwyt był i to nie tylko w dolince. Szachownica pól i łąk w położonej tuż za doliną Wielmoży przypomina jako żywo tapetę Windowsa XP (kto jeszcze pamięta ten system operacyjny).
Dojeżdżamy do drogi wojewódzkiej nr 794 (Kraków – Wolbrom), którą jedziemy w kierunku Wolbromia, by po kilkuset metrach zjechać z niej w odchodzącą po skosie w prawo asfaltową lokalną drogę. Po przeszło 3,5 km w miejscowości Zagórowa nareszcie witamy się z Dłubnią, która odtąd będzie nam towarzyszyć aż do Krakowa.
Trzeba zachować tutaj wzmożoną uwagę, bo droga stopniowo zwęża się, robi ostry zakręt w prawo by na końcu zjazdu postawić przeszkodę w postaci jeszcze niewielkich rozmiarów Dłubni. Kto popuści wodzy fantazji i da się ponieść szybkiej jeździe może skończyć u gospodarza na podwórku lub zaliczyć kąpiel w rzeczce (a może jeszcze póki co potoku). Po sforsowaniu przejazdu droga leniwie wije się wzdłuż koryta Dłubni, a my mijamy zagajniki, pola uprawne, łąki i wapienne skałki.
Tuż przed Imbramowicami jest pierwsza z atrakcji na trasie – Źródło Hydrografów. Gdybym wcześniej nie oznaczył tego punktu na trasie w nawigacji, to byśmy minęli źródło nawet nie wiedząc o tym.
Kompletny brak oznakowania, jakiegokolwiek drogowskazu. Źródło Hydrografów wypływa ze zbocza z wydajnością 50-150 l/min, tworząc niewielkie, płytkie jeziorko w zagłębieniu terenu.
Dno pokryte jest białym, wapiennym osadem i pulsuje w rytm kolejnych wyrzutów wody. Krystalicznie czysta woda zasilała dawniej stojący obok młyn, dzisiaj niestety już nieczynny.
Poniżej młyna woda ze źródła wpada do Dłubni tuż powyżej betonowego jazu. Miejsce jest magiczne, pulsujące białe dno, ukwiecone brzegi stawu i zabudowania starego młyna nadają miejscu tajemniczości. Niezrozumiałym jest dla mnie kompletny brak oznakowania tego miejsca przez włodarzy gminy – pomnik przyrody nieożywionej, nie lada atrakcja, powinna być magnesem na turystów.
Do Imbramowic został nam niecały kilometr więc po chwili meldujemy się przed bramą klasztoru ss. Norbertanek. To drugi klasztor sióstr tego zgromadzenia na naszej trasie tego dnia (pierwszy na miejscu zbiórki na krakowskim Salwatorze). Na tle błękitu nieba i pędzących po nim chmur wygląda tak spokojnie i dostojnie.
Cóż, tym razem ograniczamy się do oglądnięcia go z zewnątrz, obostrzenia sanitarne nie pozwalają na zwiedzenie wnętrza – trzeba będzie przyjechać w bezpieczniejszych czasach. Jako że w nogach mamy już sporo kilometrów postanawiamy odpocząć, w położonym obok parku. Mają tam taką fikuśną fontannę przelewową – napełnienie górnego naczynia powoduje przelanie się wody do kolejnego naczynia i jeszcze kolejnego – szkoda, że nie działała, musieliśmy uruchomić swoją wyobraźnię.
Tuż za Imbramowicami znajduje się kolejne wywierzysko – Źródło Jordan. Sytuacja z oznakowaniem się powtarza, źródło co prawda widzimy z drogi, ale jak się tam dostać? Pomagają lokalni mieszkańcy, mówiąc, że trzeba tak na dziko z drogi. Cóż, skoro tak trzeba…
Jeziorko jest głębsze niż poprzednie, otoczone drzewami, a kolor wody przechodzi w turkusowy. Dno podobnie jak w poprzednim źródle, żyje własnym życiem unosząc w górę biały osad w takt pulsowania wypływającej wody. Wydajność podziemnych źródełek waha się do 20 do 100 l/min. Tajemniczości temu miejscu nadają drewniane belki zatopione w toni jeziorka niczym galeon spoczywający na dnie morza. Po powrocie do domu doczytałem, że ze względu na niską temperaturę wody jeziorko służyło jako chłodnia, a drewniana konstrukcja służyła do zawieszania koszy.
Wkrótce zmieniamy lewy brzeg Dłubni na prawy i kontynuujemy podróż lokalnymi dróżkami pomiędzy zabudowaniami i polami uprawnymi. Jest sielsko.
Za kamiennym kościołem w Wysocicach skręcamy w prawo i po krótkim podjeździe widzimy rozpościerające się pole kwitnącego rzepaku, przy którym zjeżdżamy w lewo, w gładką szutrówkę i dalej przez Minogę do Iwanowic Włościańskich.
Za Iwanowicami poganiamy rowery z górki po asfalcie i dość szybko meldujemy się w Michałowicach. Tym razem nie ma co liczyć na smażonego pstrąga i zupę cebulową w Jurajskiej Osadzie. W zamian za to odpoczywamy nad brzegiem Dłubni zjadając ostatnie kanapki i popijając herbatą z termosów.
Po przekroczeniu krajowej „siódemki” (droga Kraków – Kielce) skrajem boiska dojeżdżamy na dalszy ciąg szlaku i miłym szuterkiem docieramy do Masłomiącej. W lewo na asfalt, a po kilometrze przy jeziorkach w prawo i tutaj upss… solidny podjazd o którym zapomniałem uprzedzić chłopaków. Skoro był podjazd, to musi być również z górki, zatem mam nadzieję na wybaczenie z ich strony.
Po minięciu Młodziejowic znowu czeka nas urokliwy odcinek drogą przez pola, w towarzystwie rzeki i charakterystycznie przyciętych wierzb. Ani się spostrzegliśmy, kiedy znaleźliśmy się nad zalewem w Zesławicach.
Lokalnymi drogami dojeżdżamy do ul Łowińskiego, dalej przez ul. Makuszyńskiego do ul. Kocmyrzowskiej i asfaltem na tyłach Klubu Sportowego Wanda wjeżdżamy pomiędzy zabudowania dawnej wsi Krzesławice, a obecnie części Krakowa. Przejeżdżamy przez teren Dworku Jana Matejki nad Zalew Nowohucki, by na sam koniec jeszcze pokręcić wśród zabudowy Mogiły i klimatycznego Lasku Mogilskiego, gdzie Dłubnia kończy swój bieg wpadając do Wisły.
Przez industrialne tereny Łęgu docieramy do ul. Nowohuckiej, gdzie następuje pożegnanie. Jacek z Piotrem obierają kurs na centrum Krakowa, a ja przez Podgórze w swoją stronę.
Podsumowując, trasa godna polecenia, warta przejechania o każdej porze roku, obfitująca w ciekawe przyrodniczo i turystycznie miejsca, pomniki przyrody nieożywionej, kościoły, i dwory. Co jest jej wielkim plusem? Jazda spokojnymi bocznymi drogami, ze sporym udziałem dróg gruntowych i szutrowych (myślę że koło 25%) z dala od huku samochodów i smrodu spalin, a nade wszystko piękna przyroda otaczająca nas zewsząd. Nie ma co ukrywać, nie jest to trasa dla każdego, trzeba mieć przyzwoitą kondycję i rower nadający się na nawierzchnie bez asfaltu, ale bez paniki – przy odpowiednim przygotowaniu i rozplanowaniu sił, do przejechania przez większość regularnie jeżdżących cyklistów. Całkowity dystans wyszedł nam w okolicach 115 km, a suma podjazdów blisko 800 metrów. Nie mam wątpliwości, że dla takiej trasy warto się trochę zmęczyć. Na pewno wcześniej czy później ją powtórzymy.
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ