Bartłomiej Pawlak
Tatry. Kto był w nich choć raz, ten do końca życia nosi w sobie tęsknotę za nimi. Czasem głęboko ukrytą, nie do końca zdefiniowaną, przykrytą grubą warstwą kurzu codziennych spraw, ale wystarczy impuls, by dała znać o sobie i wezwała do powrotu. U mnie tym impulsem był prowadzony przez Bartka Solika i Łukasza Długowskiego podcast Tatrzańskiego Parku Narodowego „Z Miłości Do Gór”. Jeżdżąc zimową porą do pracy tramwajem, zakładałem słuchawki i odpływałem myślami ku turniom, halom i dolinom, niesiony rozmowami prowadzących z pracownikami TPN, przewodnikami, edukatorami, ratownikami i innymi osobami związanymi zawodowo oraz swoją pasją z Tatrami. Mijały dni, a ja słuchałem kolejnych opowieści o życiu świstaków, z leśniczymi wirtualnie przemierzałem ostępy w poszukiwaniu tropów niedźwiedzi, wyczekiwałem z niecierpliwością kolejnych odcinków o dramacie Kaszniców, przemierzałem doliny poznając gatunki dzięciołów oraz ich liczebność, przeżywałem wydarzenia tragicznego lotu i katastrofy TOPR-owskiego Sokoła, odtwarzałem w pamięci wydarzenia w ścianie Małego Jaworowego, przed oczami miałem ogromne malowidło Panoramy Tatrzańskiej, w uszach świst wichury na Kasprowym Wierchu z 1968 roku, a w nozdrzach zapach benzyny automobili zgromadzonych na starcie Wyścigu Tatrzańskiego.
To nie mogło się inaczej skończyć – Tatry zawołały „wróć!!!”, a ja, niepomny na nic, posłuchałem nakazu. Uwielbienie dla gór, przykryte pasją do roweru odżyło, w efekcie czego postanowiłem wybrać się z Dominikiem na rowerowy wypad do Zakopanego. Oglądane dotychczas z oddali w trakcie naszych rowerowych wyjazdów na Podhale Tatry, tym razem stały się bardziej namacalne, praktycznie na wyciągnięcie ręki.
I tak oto, w piękną jesienną niedzielę, w połowie października wybraliśmy się z Dominikiem we dwóch w Tatry. Chociaż śnieg pobielił już szczyty, to w dolinach nadal królowała jesień. Sobotni wieczór upłynął na pakowaniu plecaków, doborze ubrania, bo raz, że to góry, a dwa to w końcu jesień. Jeszcze mapa, lornetka i ekwipunek skompletowany.
Niedzielnym rankiem o 6:30 wyruszyliśmy na południe podekscytowani wspólną wyprawą. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Macu na szybką kawę i coś na ząb. Porządne śniadanie zaplanowaliśmy już w górskiej scenerii. Zakopianka o tej porze była jeszcze pusta, więc droga z Krakowa do Zakopanego zajęła nam raptem 90 minut. Już z Mogilan majaczył zarys Tatr, ale prawdziwe widoki zaczęły się na zjeździe z Rdzawki i Klikuszowej do Nowego Targu.
Jako że wysoki sezon turystyczny już się skończył, to z parkowaniem w Zakopanem nie było problemu. Stanęliśmy na parkingu przy Alei 3 Maja, przy samej Równi Krupowej. Po wyjściu z samochodu owionął nas chłód – na termometrze było ledwie sześć stopni, zatem bez zbędnego ociągania się przygotowaliśmy rowery do drogi, zarzuciliśmy plecaki na plecy, po czym ruszyliśmy w drogę. Widok Giewontu z Równi Krupowej choćby się go widziało już 100 razy, to i tak robi wrażenie. Dla Dominika był to pierwszy raz, więc chwilę syciliśmy oczy widokiem. Gdy już mieliśmy odjeżdżać, zagadnęła nas starsza pani spacerująca alejkami, wskazując miejsce za naszymi plecami, gdzie przy samych blokach pasły się trzy dorodne łanie, zupełnie ignorujące robiących im zdjęcia ludzi.
Rach-ciach minęliśmy dwa ronda i zameldowaliśmy się przy dolnej stacji kolejki linowo-terenowej na Gubałówkę. Z racji wczesnej pory wszystkie stragany przy parkingu i stacji szczęśliwie były jeszcze pozamykane, nie rażąc naszych oczu tandetnymi w większości pamiątkami.
Pierwotnie mieliśmy w planie skorzystanie z kolejki krzesełkowej na Harendzie żeby dostać się na grzbiet Gubałówki, ale okazało się, że jest ona czasowo nieczynna. Gubałowska kolejka za niewielką odpłatnością zapewnia możliwość przewozu rowerów, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Budynek stacji jest dostosowany do ruchu wózków i rowerów, ma nawet osobne wejście na peron, w związku z czym dostanie się do wagonika nie sprawia problemu. Jazda w górę trwa bardzo krótko, nie było nawet czasu na zbytnie podziwianie widoków, bo już trzeba było się wypakowywać na górnej stacji na Gubałówce.
Ale nic, to bo z tarasu widokowego rozpościera się rozległa panorama na Zakopane i górujące nad nim Tatry. Niestety wczesna pora oprócz plusów w postaci braku kolejki do kolejki miała też swoje minusy – Tatry widzieliśmy trochę pod słońce, zatem ciężko było się w nie dokładnie wpatrywać i wyszukiwać szczytów.
Jazda grzbietem Gubałówki, cóż nie dostarcza raczej spektakularnych wrażeń estetycznych. Wąska uliczka z ciasno upakowanymi po obu stronach drogi straganami z pamiątkami i ogródkami gastronomicznymi skutecznie blokuje możliwość podziwiania gór. Z rzadka jedynie udaje się w jakiejś luce uchwycić masyw Tatr. Szczęśliwie jest na tyle wcześnie, że stoiska z pamiątkami w większości dopiero szykowały się do otwarcia, ogródki świeciły pustkami, a turyści jeszcze w niezbyt wielkiej liczbie korzystali z „uroków” Gubałówki. Im dalej, tym przestrzenniej, aż w końcu z ulgą przystajemy przy górnej stacji kolejki krzesełkowej Polana Szymoszkowa. Tutaj mogliśmy w spokoju ogarnąć wzrokiem całość masywu od Hawrania na wschodzie przez Tatry Wysokie, centralnie przed nami wyrastający Giewont oraz Czerwone Wierchy, aż po zachodnie szczyty w rejonie dolin Kościeliskiej i Chochołowskiej. Po chwili podszedł do nas pewien pan i z pomocą translatora w telefonie próbował nawiązać rozmowę – szło opornie, ale ostatecznie wyjaśniło się, że jest z Korei i również jeździ na rowerze. Pytał o szlaki w okolicy, a na koniec pokazał nam zdjęcie swojego roweru.
Po przerwie ruszyliśmy dalej, by po chwili dotrzeć do skrzyżowania – w prawo droga prowadzi przez Dzianisz do Chochołowa, a w lewo ul. Salamandra sprowadza do centrum Kościeliska. Zaczynamy z Dominikiem zjawiskowy, dwukilometrowy zjazd do Kościeliska z nieustannym widokiem na Tatry. Pogoda cudna, słońce świeci, w dodatku jest bezwietrznie – jesień jak z pocztówki. Metry w pionie zarobione dzięki kolejce, teraz tracimy w szalonym tempie. Asfalt rwie ostro na dół, aż ciężko się zdecydować czy dać się ponieść emocjom i pognać szaleńczo w dół, czy zwolnić podziwiając otoczenie. Nad głowami przemyka nam kolej krzesełkowa na Butorowy Wierch, zakręt w prawo, zakręt w lewo i mijamy masywny budynek wojskowego domu wypoczynkowego „Salamandra”, będącego obecnie w remoncie. Kolejny raz prawo, lewo i już jesteśmy przy głównej ulicy Kościeliska, ul. Nędzy-Kubińca. Za centrum Kościeliska odbijamy w Rysulówkę kontynuując zjazd, ale już wolniej, bo nachylenie drogi jest mniejsze.
Tak docieramy do miejsca, gdzie Siwa Woda (w wyższej części doliny zwana Potokiem Chochołowskim) łączy swe wody z Kirową Wodą, płynącą od strony Doliny Kościeliskiej. Mostem na DW958 przejeżdżamy na drugi brzeg Siwej Wody, by tuż za mostem skręcić w lewo ku Dolinie Chochołowskiej. Pierwsze kilkaset metrów to nieustający ciąg parkingów i wypożyczalni rowerów. Za ostatnim parkingiem jest szlaban i kasa biletowa Wspólnoty Leśnej Uprawnionych 8 Wsi Z Siedzibą W Witowie. Za wjazd rowerem obowiązuje dodatkowa opłata, oprócz tej za wstęp do doliny.
Za szlabanem las ustępuje miejsca Siwej Polanie, dzięki czemu chwilę jedziemy otwartym terenem. W górnej części doliny w lewo w stronę Kir odchodzi zielony szlak Drogi Pod Reglami, ale chwilowo nas on nie interesuje.
Wjeżdżamy ponownie w las, w strefę wilgoci i cienia. Rozgrzani wcześniejszą jazdą i słońcem teraz dotkliwie odczuwamy chłód, a słupek rtęci leci w dół niczym my z Gubałówki do Kościeliska. Po dwóch i pół kilometra z przyjemnością witamy promienie słoneczne ogrzewające kolejna polanę – Polanę Huciska. Przy stole i ławkach wykonanych z połówek pni drzew zasiadamy do śniadania. W takich warunkach zwykła bułka z serem i herbata z termosa mają niepowtarzalny smak.
Przy okazji opowiadam Dominikowi, że gdy ja przyjeżdżałem z moimi rodzicami do Dolinny Chochołowskiej, to właśnie tutaj, na Polanie Huciska był parking dla samochodów, stąd dorożki woziły pod schronisko wygodnych turystów i tutaj też był punkt kasowy TPN. Polana Huciska to jedno z wielu miejsc w Tatrach, które związane było z wydobyciem i przetwórstwem stali w Tatrach w XIX wieku. Posłuchać o tym można w podcaście z Miłości Do Gór.
Posileni opuszczamy Polanę Huciska. Droga zmienia nawierzchnię z asfaltowej w bitą. Tuż za polaną skalne ściany przewężają dolinę tworząc Niżną Bramę Chochołowską. W skale po lewej stronie wmurowane są dwie tablice – jedna upamiętnia ks. Leopolda Kmietowicza i innych organizatorów ruchu zbrojnego górali z 1846 roku, a druga przypomina wizytę w dolinie Papieża Polaka w 1983 roku. Za bramą potok pod mostkiem przepływa na lewą stroną gdzie jest wydatnie zasilany z podziemnego źródła zwanego Wywierzyskiem Chochołowskim.
Lawirujemy z prawa na lewo szukając gładszych miejsc, omijając wystające kamienie. Nachylenie jest niewielkie, nawierzchnia drogi dla szerokich opon nie stanowi wyzwania. Docieramy do kolejnego przewężenia nazwanego zgodnie z logiką Wyżnią Bramą Chochołowską. Po minięciu bramy po prawej stronie znajduje się leśniczówka TPN, tak zwany budynek Blaszyńskiego pod Zawiesitą, który w latach powojennych przez kilka lat służył jako prowizoryczne schronisko po spaleniu przez Niemców w 1945 roku schroniska na Polanie Chochołowskiej.
Za leśniczówką w prawo odchodzi szlak na Siwą Przełęcz, a przed nami najbardziej wymagający odcinek do jazdy rowerem. Wybrukowana kamieniami z potoku droga pnie się w górę. Oprócz nierówności nawierzchni przyczepność dodatkowo zmniejsza woda sącząca się po kamieniach. Kręcimy spokojnie 1:1 i bez problemu pokonujemy ten fragment. Niestety wiele osób odpuszcza tutaj dalszą jazdę, o czym świadczą liczne rowery przypięte do barierek nad urwiskiem. Nie wiem czy z podziwem, czy stukając się w czoło należy traktować osoby, które na cienkich turystycznych oponach, z przyczepkami i fotelikami dla dzieci wybrały się tutaj.
Po przejechaniu najbardziej stromego, kamienistego fragmentu, pozostaje nam krótki odcinek równej drogi, po czy las ustępuję miejsca trawom i wjeżdżamy na Polanę Chochołowską.
Droga lekko wije się pomiędzy bacówkami, prowadząc ku schronisku. W okolicy pierwszych góralskich szałasów na lewo odchodzi szlak do Doliny Jarząbczej. Dolinę okalają tatrzańskie szczyty: Grześ, Rakoń, Wołowiec, Łopata, Jarząbczy, Kończysty i Trzydniowiański Wierch. Po minięciu bacówek droga robi ostatni zygzak serwując kolejny odcinek kamienistej nawierzchni, po czym meldujemy się przed masywnym, piętrowym, kamiennym, krytym gontem schroniskiem. Tabliczka na ścianie przy wejściu głosi, że położone jest ono na wysokości 1148 m.n.p.m. Przed schroniskiem wzrok przykuwa kilkadziesiąt zaparkowanych rowerów.
Historia schroniska na Polanie Chochołowskiej sięga początków XX wieku. W 1911 roku u wylotu Doliny Starorobociańskiej staraniem narciarzy z Zakopiańskiego Oddziału Narciarzy oraz Sekcji Narciarstwa Towarzystwa Tatrzańskiego powstał schron narciarski, a w 1932 roku na miejscu obecnego schroniska Warszawski Klub Narciarzy wybudował i dokonał otwarcia nowego, murowanego schroniska, które służyło do końca II Wojny Światowej, kiedy to zostało zniszczone przez Niemców. Po wojnie schronisko odbudowano i w obecnej formie służy turystom od 1953 roku. Do czasu jego odbudowy jako tymczasowe schronienie dla turystów pełnił wspomniany wcześniej budynek Blaszyńskiego pod Zawiesistą.
Do schroniska wchodzimy po stromych kamiennych schodach. Wewnątrz na parterze znajduje się hol i toalety, a na piętrze mieście się recepcja oraz wielka jadalnia. Kolejne piętro to część noclegowa. Schodząc z jadalni na parter przez okno pięknie widać góry, na ścianie wisi mapa Tatr oraz zabytkowe narty i kije.
Po wyjściu przed budynek wręcz zapiera dech widok Kominiarskiego Wierchu. Wiosną Polana Chochołowska pokryta jest łanami fioletowych krokusów – obraz, który jeśli się widziało na żywo, zostaje w pamięci na zawsze. Teraz, jesienią cebulki krokusów czekają na zimę i nadejście kolejnej wiosny, by na nowo cieszyć swoim widokiem kolejne rzesze turystów.
Droga w dół doliny sprawiła nam dużo przyjemności. Dało się bez ryzyka dla turystów i dla nas jechać z rozsądną prędkością, jedynie na odcinku drogi z kamienistym, mokrym brukiem trzeba było się bardziej pilnować, by pośród turystów nie wywinąć orła. Leśniczówka, Wyżnia, potem Niżnia Brama i meldujemy się ponownie na Polanie Huciska, skąd gładziutkim asfaltem mkniemy ku Siwej Polanie. W planie mieliśmy odbicie na prawo za zielonym szlakiem Drogą Pod Reglami ku Dolinie Lejowej i Kościeliskiej, ale po kilkudziesięciu metrach wąskiej ścieżki po kamieniach i korzeniach napotkaliśmy podążającego z naprzeciwka biegacza z psem, który patrząc na nas zapytał czy jesteśmy pewni, że chcemy jechać tą drogą, bo czeka nas więcej noszenia i pchania rowerów niż jazdy.
Nie powiem, zbił nas z pantałyku i cała pewność co do słuszności obranego przez nas szlaku prysła. Zawróciliśmy zatem i dokończyliśmy zjazd asfaltem, aż po skrzyżowanie z DW958 Czarny Dunajec – Zakopane. Zostało nam przejechać nią dwa kilometry wraz ze sznurem aut mijających nas niekiedy „na gazetę”, aż po Kiry. Może jednak zbyt pochopnie odpuściliśmy terenowy odcinek?
U wylotu Doliny Kościeliskiej przystajemy na chwilę, pogryzamy batoniki i ze zdumieniem stwierdzamy, że jest dopiero godzina 13:00, a nam zostało do pokonania raptem osiem kilometrów pod skocznie narciarskie w Kuźnicach i ze 2-3 km przez miasto do auta.
Ruszamy dalej, tym razem odseparowani od ruchu samochodowego Drogą Pod Reglami, której oznakowanie szlaku od Kir w kierunku Zakopanego zmieniło kolor na czarny. Jakoś tak mi zostało w pamięci, że to spacerowy trakcik pod lasem. Cóż, pierwszy podjazd kazał zrewidować swoją ocenę i z szacunkiem podejść do górskiego bądź co bądź szlaku. Trochę zdyszani postanowiliśmy z Dominikiem zrobić przerwę obiadową, bo i z czasem staliśmy wybitnie dobrze, a i okoliczności przyrody ku temu zachęcały. Szutrowa dróżka obsypana złotymi liśćmi niknęła gdzieś za zakrętem i kolejnym pagórkiem. Na przydrożnej ławce ustawiliśmy kuchenkę, wypakowaliśmy jedzenie z plecaków, po czym zalaliśmy kubki z zupkami instant i kawą dopiero co zagotowanym wrzątkiem. Do bramy wejściowej na szlak na Przysłop Miętusi droga cały czas wznosiła się w górę, potem opadała, znowu falowała aż po wylot Doliny Małej Łąki.
Przy wejściu do doliny pierwszy raz na żywo zobaczyliśmy nowe drewniane budynki kasy wejściowej TPN i toalet – trzeba przyznać, że ładnie się prezentują. Za mostkiem nad Małołąckim Potokiem podjazd zmusił nas za sprawą kamieni i błota pokrytego liśćmi do zejścia i wypchania rowerów.
Dalej droga miała tendencję opadającą w kierunku Zakopanego, niemniej jednak nie brakowało krótszych i dłuższych, ale już niezbyt stromych odcinków. Raz pośród drzew, to znowu na skraju lasu trasa malowniczo wiła się nie dając poczucia monotonii. Co jakiś czas wyskakując z pośród drzew przystawaliśmy w widokowych miejscach poprzyglądać się panoramie gubałowskiego wzgórza, które prezentowało się w całej okazałości. W pewnym momencie koleiny wyjeżdżone ciężkim sprzętem zmusiły nas do tańca na błocie, a to za przyczyną remontu jednego z mostów, chyba gdzieś w okolicy Doliny Za Bramką. Szalunki, zbrojenie i beton skutecznie przegrodziły drogę, a obejście bardziej nadawało się dla pieszych turystów, niż na przepych z rowerami.
W ubłoconych butach wygramoliliśmy się z potoku i popedałowaliśmy dalej. Jeszcze kilkukrotnie napotykaliśmy rozstawiony sprzęt budowalny na Drodze Pod Reglami, jako że trwał akurat remont mostków i nawierzchni. W nagrodę mieliśmy przyjemność przejechania się po wyremontowanych fragmentach szlaku wysypanych zagęszczonym dolomitowym kruszywem.
I leciało by się nam hen do samego Zakopca tym nowym duktem, ale przy Dolinie Strążyskiej, zatrzymały nas schody prowadzące na dno doliny, wysokie, gliniaste, wzmacniane belkami – istna katorga dla rowerzystów. Wejście doliny urządzone w identycznym stylu jak w przypadku Doliny Małej Łąki.
Warto w tym miejscy wspomnieć o przytwierdzonej do skały tuż przed Doliną Strążyską tablicy upamiętniającej Żelazną Drogę, czyli dziewiętnastowieczny trakt łączący Stare Kościeliska z Kuźnicami i służący do przewozu rudy oraz wyrobów hutniczych.
To kolejny kawałek historii Zakopanego oraz Tatr związanych z ich industrialnym charakterem w XIX wieku, zanim odkryto walory turystyczne i narciarskie regionu. Dawna Żelazna Droga to dzisiejsza Droga Pod Reglami – obecnie pokonywana rekreacyjnie, a dawniej miejsce trudu i znoju woźniców oraz koni transportujących ciężkie ładunki wozami na drewnianych kołach. Tak więc ten, tego… Proszę nie marudzić na wycieczce.
Jadąc dalej mijamy kolejno Dolinę Ku Dziurze, następnie spływający po kamiennych płytach urokliwy Wodospad Spadowiec, by kamienistym zakosem zjechać na dno Doliny Białego. Dolina ta w latach ’50 XX wieku była zamknięta dla ruchu turystycznego, jako że radzieckie wojsko szukało i wydobywało tutaj rudę uranową, drążąc sztolnie w jej zboczach.
Za Doliną Białego można powiedzieć, że została ostatnia prosta, po czym naszym oczom ukazała się w całej okazałości Wielka Krokiew – największa polska skocznia narciarska, miejsce zimowych zmagań sportowców na dwóch deskach. Pod Wielką Krokwią niesamowite zagęszczenie straganów z pamiątkami, więc co prędzej oddalamy się w kierunku ronda w Kuźnicach. W górę prowadzi Aleja Przewodników Tatrzańskich wprost pod dolną stację kolei linowej na Kasprowy Wierch, na wprost w kierunku na Jaszczurówkę, Cyrlę oraz Drogę Oswalda Balzera, natomiast my jedziemy w lewo ku centrum Zakopanego ulicami Tytusa Chałubińskiego oraz Władysława Zamojskiego, by dotrzeć do najbardziej rozpoznawalnej ulicy miasta, czyli Krupówek.
Nigdy nie byłem fanem Krupówek ze względu na pomieszczanie stylów, przelewające się tłumy ludzi, harmider i kakofonię dźwięków atakujących uszy, smród grillowanych serków (nie mylić przypadkiem z oscypkami). Wszystkie te rzeczy uderzyły w nas z pełną mocą spotęgowane emocjami slalomu rowerowego pomiędzy ludźmi oraz straganami. Ale być w Zakopanem, a nie zaglądnąć na Krupówki, to jak pojechać do Rzymu i nie widzieć papieża. Przynajmniej wiemy z Dominikiem po co przyjechaliśmy w góry i czego tam szukamy – na pewno nie gwaru Krupówek – to pozostawiamy innym.
Gdy już wyrwaliśmy się z okowów tłumu na Krupówkach, to w trymiga dotarliśmy do zaparkowanego przy Równi Krupowej samochodu. Szybkie pakowanie rowerów i plecaków, zmiana ubrań na suche, po czym w promieniach zachodzącego słońca żegnamy Tatry oraz Zakopane. Niestety nie udało się nam powtórzyć porannego czasu przejazdu i droga do Krakowa zajął nam bite trzy godziny. Pisząc tą relację otwarty już został tunel drogowy od Naprawy do Skomielnej Białej w ciągu Zakopianki, co poprawiło płynność jazdy, ale nie zlikwidowało wszystkich korków, a jedynie przesunęło je w inne miejsce.
Wybierając się z rowerami w Tatry należy bezwzględnie pamiętać, że poruszanie się na nich w obrębie Tatrzańskiego Parku Narodowego jest zabronione, za wyjątkiem kilku szlaków lub ich fragmentów udostępnionych dla turystyki rowerowej. Są to:
1) Droga Pod Reglami od Siwej Polany w Dolinie Chochołowskiej po skocznie narciarskie w Kuźnicach
2) Dolina Chochołowska od Siwej Polany aż po schronisko
3) Szlak z Kuźnic po schronisko na Polanie Kalatówki
4) Dolina Suchej Wody po schronisko Murowaniec na Hali Gąsienicowej
5) Małe Ciche – Zazadnia – Zgorzelisko – Tarasówka
6) Małe Ciche – Lichajówki – Murzasichle
Decydując się na wybór którejś z powyższych tras trzeba mieć na uwadze, że nie są to wygodne asfalty VeloDunajec, więc rower, nasza kondycja i wyposażenie powinny być odpowiednio dopasowane do wymagań szlaku. Po uwagę należy wziąć nawierzchnię, przewyższenia, dystans planowanej wycieczki, warunki pogodowe oraz długość dnia w danej porze roku. Raczej odradzamy, a na pewno sugerujemy dobre przemyślenie pomysłu wycieczki z przyczepkami i fotelikami rowerowymi – mimo całego piękna Tatr, wygodniej będzie podziwiać je pieszo z młodszymi dziećmi.
Na rodzinne wyjazdy z Tatrami w tle polecamy opisy przejechanych przez nas podhalańskich szklaków:
FILM
GPX – POBIERZ I ROZPAKUJ