Bartłomiej Pawlak
Wyjeżdżając rok temu z Roztocza, cała grupa była zgodna co do tego, że kolejne wakacje też chcemy spędzić na zwiedzaniu Polski na rowerach i koniecznie w tym samym, doborowym towarzystwie. Wstępny plan zakładał nadmorskie rejony, plaże, wydmy, ścieżki i latarnie morskie. Niestety, Covid-19 obrócił w niwecz nasze plany. Odmrożenie turystyki z początkiem maja, dało pewne nadzieje na wakacyjny wyjazd – pytanie tylko jaki kierunek obrać? Wszyscy wystraszeni niedawną blokadą, niepokojącymi doniesieniami z Włoch, Hiszpanii oraz USA chcieliśmy uniknąć tłumów, mieć ciszę, spokój, góry i oczywiście możliwość jazdy na rowerach. Potrząsnąłem kompasem, zakręciłem igłą magnetyczną i już wszyscy wiedzieliśmy gdzie pojedziemy. Uśmiech na twarzach ekipy potwierdził słuszność wyboru. Mokre Małopolskie. Mała miejscowość położona w połowie drogi między Sanokiem, a Komańczą, nad leniwie płynącą rzeką Osławą będąca umowną turystyczną granicą pomiędzy Beskidem Niskim i Bieszczadami.

Bywaliśmy tam już wcześniej kilkukrotnie i wiedzieliśmy, że w gospodarstwie „POD ORZECHEM” będą czekali na nas niesamowicie życzliwi właściciele.

Oprócz wygodnych kwater do dyspozycji jest duża świetlica na ewentualną niepogodę, miejsce na rowery i zadaszony grill, gdzie przy płonącym ognisku do późna można snuć opowieści i plany. Gdy zapadnie zmrok, grillownię otuli noc ciemna jak atrament, gwiazdy skrzą się na nieboskłonie, ogień trzaska w palenisku, a Osława za płotem cicho szmerzy, człowiek zapomina o bożym świecie i wypoczywa jak nigdzie indziej.

Plan był taki, żeby 8 dni, którymi dysponowaliśmy wykorzystać do maksimum, w związku z czym harmonogram okazał się mocno napięty. Na naszych wyjazdach na nudę nie ma czasu. Chcieliśmy zażyć różnych form aktywności, wobec powyższego na rozkładzie były wycieczki rowerowe, piesze i górskie, wizyta w Sanoku, spływ kajakowy, rejs po Solinie oraz wiele innych lokalnych atrakcji.
W Wasze ręce przekazujemy gotową propozycję na kolejne wakacje, a jeśli zechcecie skorzystać z naszych podpowiedzi, to na pewno nie będziecie żałować. Chyba jedynie tego, że tak krótko…
DZIEŃ 1 – PĘTLA MOKRE, CZASZYN, SZCZAWNE
Na miejsce dotarliśmy w sobotę koło południa. Pogoda była jak marzenie. Najmłodsi pobiegli nad rzekę pomoczyć się w wodzie, reszta ekipy zajęła się rozpakowywaniem bagaży i rowerów. Później naprędce upichcony obiad i wczesnym popołudniem cała ekipa zameldowała się na zbiórce na łączce przed domkiem. Ten dzień był w zamyśle przeznaczony na zajęcia w podgrupach i tak oto część ekipy została, żeby wypoczywać na trawie oraz moczyć nogi w rzece, część wybrała się na rowerach do położonego obok Morochowa, a część na ambitną jak się okazało później pętlę po okolicznych terenach.
Ci, którzy wybrali się do Morochowa mieli szczęście, bo trafili na otwartą prawosławną cerkiew i śpiewy nieszporów. Pooglądali z zewnątrz, zwiedzili od środka, a wszystko to przy sakralnej muzyce wywołującej wielkie emocje.

Ja z trójką juniorów wybrałem opcję dłuższej rowerowej wycieczki, tak na rozgrzewkę przed jutrzejszym wyjazdem. Z Mokrego udajemy się przez Morochów do Poraża, na początek pokonując solidny podjazd. W Porażu przy kościele skręcamy w prawo, gdzie czekała nas kolejna górka. Nagrodą jest cudna panorama okolicznych wzgórz, po lewej rysują się Bieszczady, a po prawej szczyty Beskidu Niskiego. Wysokość, którą z mozołem osiągnęliśmy, teraz lekko i szybko tracimy na zjeździe, cały czas racząc się niesamowitym pejzażem. Zjeżdżamy do Czaszyna, by na nowo rozpocząć nabieranie wysokości. Na wyjeździe z miejscowości obracamy się i naszym oczom ukazuje się kolejny niesamowity widok, tym razem w kierunku na Zagórz i Lesko. Zabieramy się za kolejne metry podjazdu, który co zakręt wydaje nam się, że się już kończy, że zaraz będzie przełamanie i zaczniemy zjazd. Nie powiem, trochę nas umęczyła ta wspinaczka, ale szybko zapomnieliśmy o zmęczeniu, kiedy droga zaczęła opadać w dół, a przed naszymi oczami rozpostarł się zapierający dech widok na dolinę Osławy i położone w dole Szczawne. Zjazd był szybki, droga zbiegała serpentynami aż do skrzyżowania w Szczawnym, gdzie skręcamy w prawo, by przez Wysoczany przełomem Osławy wrócić na nasze kwatery. Podsumowując przejechany dystans to 30 km, ale przeszło 500 metrów w pionie. Niezły początek.

DZIEŃ 2 – SIEDEM BRODÓW NA OSŁAWIE
Dzień przywitał nas piękną pogodą. Tutaj sen jest głęboki, a rano człowiek wstaje wypoczęty. Ale żeby w niedzielę, w wakacje o 7:00? Toż to barbarzyństwo, niejeden zakrzyknie. Co zrobić, na dzisiaj mamy zaplanowaną wycieczkę rowerową, ale żeby dotrzeć na miejsce startu do stacji Łupków musimy skorzystać z pociągu, a ten odchodzi z pobliskiej stacji 9:08.

Na szczęście stacja kolejowa w Mokrym leży vis-a-vis naszej bazy, po drugiej stronie drogi. Przed czasem meldujemy się na peronie z niecierpliwością wyczekując transportu. Jeśli PKP puści krótki szynobus, to możemy mieć problem ze zmieszczeniem się tak liczną grupą z rowerami i bagażami. Po chwili nadjeżdża zespół trakcyjny Impuls z sądeckiego Newagu i mieścimy się bez problemu.


Okazało się, że nie byliśmy jedynymi cyklistami w składzie, jechała jeszcze trójka kolarzy z szosówkami, którzy z Komańczy planowali wypad do Medzilaborców na Słowacji. Pociąg rusza, a my cieszymy oczy widokami. Linia klejowa wiedzie wzdłuż Osławy, kręci między pagórkami, przecina pola i łąki. Po 40 minutach wysiadamy na ostatniej przed polsko-słowacką granicą stacji, w Łupkowie. Stamtąd na słowacką stronę i dalej w stronę Węgier prowadzi tunel kolejowy pozwalający pokonać Przełęcz Łupkowską. Leży on w strategicznym pod względem militarnym miejscu, przez co w czasie I i II Wojny Światowej był wielokrotnie wysadzany przez cofające się wojska. Z zakończeniem II Wojny Światowej związana jest dramatyczna historia, kiedy to wojska radzieckie nie chcąc odbudowywać wysadzonego przez Niemców tunelu poprowadziły linię kolejową wprost po zboczu na przełęcz. Nachylenie było tak duże, że dwie lokomotywy wciągały na górę pojedyncze wagony, tam formowany był skład i zaczynał się skrajnie niebezpieczny zjazd na słowacką stronę. Odcinek ten był nazywany “piekielnym przejściem” ze względu na ryzyko jakie wiązało się z jego sforsowaniem. Któregoś razu hamulce składu zawiodły i pociąg z cysternami z benzyną runął w dół wypadając z szyn i stając w płomieniach. Zginęła obsługa pociągu i wojskowa eskorta. Na stacji jest jeszcze jeden relikt tamtych czasów, a mianowicie wieża strażnicza z reflektorem, z której żołnierze WOP (Wojska Ochrony Pogranicza) sprawdzali, czy ktoś nie próbuje przekroczyć pilnie strzeżonej granicy.



Przed wyruszeniem w drogę na stacji przygotowujemy polowe śniadanie oraz gotujemy wodę na kawę i herbatę. Wykorzystuję ten czas na opowiedzenie przytoczonej powyżej historii tunelu. W końcu formujemy grupę i wsiadamy na rowery. Początkowy odcinek do Nowego Łupkowa prowadzi szutrową drogą przez pola i las. Tereny te w przewodnikach turystycznych porównywane są do amerykańskich prerii ze względu na pagórkowaty teren i rozległe łąki. Brakuje tylko bizonów, ale może kiedyś, kto wie, zobaczymy żubry, ich dalszych kuzynów, których populacja w Bieszczadach przekracza 800 sztuk?

Nowy Łupków w powojennych czasach stanowił ważny węzeł kolejowy, gdzie spotykały się tory kolei normalnotorowej i bieszczadzkiej wąskotorówki. Tutaj przeładowywane było bieszczadzkie drewno i ruszało w dalszą drogę.

Jedziemy dalej po prawej stronie zostawiając zbudowania Nowego Łupkowa i widoczny z drogi zakład karny (w Stanie Wojennym ośrodek internowania działaczy Solidarności). Gdy zjazd się kończy skręcamy z głównej drogi prowadzącej w kierunki Cisnej na lewo do Smolnika. Pokazuję wszystkim miejsce, gdzie tory wąskotorówki rozgałęziają się, jedne wiodąc w kierunku stacji w Nowym Łupkowie, a drugie w kierunku zakładów drzewnych w Rzepedzi. My będziemy trzymali się pozostałości linii na Rzepedź, co rusz widząc pozostałości kolejowej infrastruktury.

W Smolniku tym razem dopisuje nam szczęście i wreszcie mamy okazję obejrzeć od środka kościół p.w. św. Mikołaja będący dawniej prawosławną cerkwią. Na ścianach widnieją malowidła, a w ołtarzu pozostał oryginalny ikonostas. Teren przy dawnej cerkwi służy również za cmentarz, a kamienne nagrobki pozwalają z niemałym już trudem odczytać litery ryte cyrylicą. Niektóre daty sięgają XVIII wieku. Powyżej cerkwi rozciągają się zbocza Magurycznego.

W Mikowie na rozstaju dróg obieramy kierunek na Duszatyn, gdzie na dobrych kilka kilometrów tracimy kontakt z cywilizacją. Ukształtowanie doliny i płynąca jej dnem Osława wymusza na nas czterokrotny przejazd na drugi brzeg brodami, jako, że nie ma tam mostów. Dla wszystkich uczestników wycieczki to nie lada frajda.

Woda była ciepła, ale trzeba było uważać na śliskie betonowe płyty osadzone w dnie rzeki. Dla dzieciaków stanowiło to sporą atrakcję i niektóre przeprawy pokonywali kilkukrotnie z niekrytym entuzjazmem. W Duszatynie ruch jak na Marszałkowskiej, widać tłumy ludzi, którzy w tym roku wybrali Bieszczady jako miejsce wypoczynku. My ulokowaliśmy się z boku na kamienistej nadrzecznej plaży, gdzie w biwakowych warunkach przygotowaliśmy obiad.

Turystyczną atrakcją Duszatyna są Jeziorka Duszatyńskie powstałe na początku XX wieku w wyniku gigantycznego osuwiska zbocza Chryszczatej. Drugą z atrakcji jest widoczny z drogi Przełom Osławy pod Duszatynem, gdzie rzeka omija odnogę zbocza Chryszczatej, a widziana z lotu ptaka tworzy wzór litery omega. Spory ruch na drodze towarzyszy nam aż za Prełuki, gdzie trzymając się rzeki jedziemy zamkniętą dla ruchu drogą w kierunku Rzepedzi. Znowu dziko i spokojnie, bez aut i turystów. Zanim dotrzemy do Rzepedzi czeka nas jeszcze trzykrotne forsowanie brodów oraz podjazd i zjazd do centrum miejscowości.

Stąd główną drogą kierujemy się na Szczawne, a dalej jak poprzedniego dnia przez Wysoczany do Mokrego. Warto zaznaczyć, że za Wysoczanami znajduje się przełom Osławy pod Mokrem z rezerwatem czapli siwej.
Dzienny bilans to 42 km i 325 metrów w pionie.
DZIEŃ 3 – TRASA „WOKÓŁ BALADHORY”
Po intensywnym wysiłku dnia poprzedniego, plan na poniedziałek był taki, żeby pokręcić się trochę po okolicy. Pierwotnie mieliśmy to robić pieszo, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na użycie rowerów. I dobrze, bo pokonaliśmy 24 km uzyskując 280 m przewyższenia. Celem była ścieżka edukacyjna historyczno-kulturowa „Wokół Baladhory”. Na tablicy informacyjnej można przeczytać, że Baladhora to wzgórze pomiędzy Mokrem i Morochowem, miejsce palenia tradycyjnych ognisk „sobótek” na święto Kupały. Ścieżka natomiast obejmuje najciekawsze pod względem historycznym i kulturowym miejsca i obszary „ruskich” wsi: Morochowa, Mokrego i Zawadki Morochowskiej.

Wycieczkę rozpoczęliśmy na granicy Morochowa, Poraża i Niebieszczan przy tablicy oznaczonej numerem 1. Po drodze odwiedziliśmy kościół i prawosławną cerkiew w Morochowie, dawną szkołę oraz świetlicę wiejską, obszar dworski. W Mokrem zatrzymaliśmy się przy cerkwi grekokatolickiej i korzystając z uprzejmości tamtejszego księdza zwiedziliśmy wnętrze świątyni.



Następnie drogą za sklepem spożywczym i remizą straży pożarnej między łąkami podjechaliśmy blisko granicy lasu gdzie ulokowany jest miejscowy cmentarz. Stamtąd można ogarnąć wzrokiem całą miejscowość i okoliczne wzgórza. Na drugim końcu miejscowości znajduje się przysiółek „Kopalnia” pamiętający początki XX wieku i czasy eksploatacji złoża ropy naftowej.

Nie udało nam się znaleźć jednego z punktów na ścieżce edukacyjnej, a mianowicie wiszącej kładki pieszej nad Osławą. W sklepie dowiedzieliśmy się, że została rozebrana i zastąpiona nowym mostem drogowym. Jednakże właściciel sklepu poradził nam, żebyśmy się udali do sąsiedniej miejscowości, Wysoczan, gdzie jeszcze funkcjonuje podobna przeprawa. Tak też zrobiliśmy – gdyby nie rowery, pieszo byśmy tam nie dotarli. Kładkę znaleźliśmy, a jakże.



Stara, chybotliwa, naruszona zębem czasu, ale pełna uroku. Obfotografowaliśmy ją ku pamięci, bo za kilkanaście lat pewnie podzieli los kładki z Mokrego. W drodze powrotnej niektórzy mieli okazję zobaczyć jak czapla siwa stoi spokojnie w korycie Osławy szukając pożywienia.
Ścieżka interesująca, chociaż przydałoby się jej odświeżenie, a już na pewno przyzwoite oznakowanie szlaku i aktualizacja listy punktów wylistowanych na tablicach informacyjnych. Nie wiem, czy do dzisiaj przetrwały wszystkie tablice jakie były na początku – znaleźliśmy tylko kilka z nich.
DZIEŃ 4 – DWERNIK-KAMIEŃ I WODOSPAD SZEPIT
W nocy pogoda uległa pogorszeniu, nad ranem spadł deszcz, a poranne powietrze było ciężkie i duszne od zawieszonej w nim wilgoci. Prognozy pogody na cały dzień zwiastowały możliwe opady i burze. Nas wcale nie jest łatwo zniechęcić do wyruszenia na wycieczkę, więc po śniadaniu i porannej kawie zapakowaliśmy się do samochodów i Wielką Pętlą Bieszczadzką przez Lesko, Uherce Mineralne i Ustrzyki Dolne ruszyliśmy w głąb Bieszczadów. Za Lutowiskami opuściliśmy bieszczadzką pętlę i podążyliśmy do Nasicznego.


Tam zaczyna się szlak na planowany na dziś szczyt Dwernik-Kamień. Wygląd na to, że póki co pogoda nam sprzyja, więc bez straty czasu wbijamy się w las. Ścieżka ostro rwie do góry i po godzinie stajemy na wysokości 1004 m.n.p.m. na szczycie Dwernika-Kamienia.

Niestety widać zbliżające się załamanie pogody i nadciągającą od połonin ścianę deszczu. Po krótkiej przerwie na oglądnięcie widoków i zrobienie pamiątkowych zdjęć zarządzam odwrót na dół. Deszcz dopada nas po kilku minutach, więc wyciągamy z plecaków przeciwdeszczówki. Wśród listowia gęstego lasu deszcz zbytnio nie uprzykrza nam życia, a zanim dotarliśmy na parking, znowu zaświeciło słońce. Ponieważ zaczęło nam burczeć w brzuchach, w turystycznej wiacie rozbiliśmy się na biwak, wyciągnęliśmy kuchenki i zaczęliśmy gotować obiad.



To nie był jednak koniec planów na ten dzień i po posiłku wyruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. Zatrzymaliśmy się w Chmielu przy dawnej cerkwi – niestety tym razem nie udało się nam wejść do środka.

Kolejny punkt to Zatwarnica i bojkowska chata oraz obejście wokół niej. Dzięki uprzejmości gospodarzy zajrzeliśmy do chaty, oglądnęliśmy ekspozycję tam zgromadzoną, a na pamiątkę zakupiliśmy książki i inne rzeczy związane z regionem.



Pozostało nam jeszcze udać się nad wodospad Szepit na potoku Hylatym, położony 20 minut marszem od bojkowskiej chaty. Wodospad nieduży, ale urokliwy. Oczywiście bez zdjęć nie mogło się obejść.

Tymczasem niebo zasnuło się granatowymi chmurami, parne powietrze można było kroić nożem. Na szczęście udało się nam wrócić do samochodów, ale w Wetlinie dopadło nas straszne oberwanie chmury – istne pandemonium.
Znowu minął nam cały dzień na zwiedzaniu bardzo ciekawych, położonych trochę na uboczu miejsc, co przełożyło się na znikomy ruch turystyczny, a dla nas na możliwość podziwiania przyrody w ciszy i bez tłumów.

Ani się obejrzeliśmy, a już nam minęła połowa wyjazdu. Cztery intensywne dni za nami, ale kolejne cztery dni przed nami.
W tym miejscu na chwilę zróbmy przerwę, a na kontynuację opowieści zapraszam w następnym odcinku.
